Bieżące

Kiedy ogarnia mnie wstyd...

Gdybym Panu pokazała listy, w których ludzie do mnie piszą, to też by Pan umarł ze wstydu. Mam 61 lat, a w telewizji co chwilę idzie Barbara Radziwiłłówna czy Pawlaczka, i ludzie ciągle porównują mnie do tamtej Dymnej. Jak mnie spotykają, to często mówią: „Jezus Maria, jaka się pani gruba zrobiła, tylko głos z pani został!” – opowiada Anna Dymna Markowi Bartosikowi w wywiadzie dla dzisiejszej „Gazety Krakowskiej”.

  • Fot. Bogdan Krężel
    Fot. Bogdan Krężel

– Czy uczucie wstydu potrafi Panią ciągle palić?
– Staram się tak żyć, by się nie wstydzić tego, co robię. Pracuję nad tym od kilkudziesięciu lat przez 24 godziny na dobę. Jednak uprawiam zawód, któremu wstyd towarzyszy bardzo często. Robimy przecież na scenie czy na planie rzeczy, na które jako Anna Dymna, lekarka czy sprzątaczka, nigdy bym się nie zdobyła. Podam najprostszy  przykład, który budzi emocje u ludzi. Aktor czasami musi rozebrać się do naga – tego wymaga rola. Gdy byłam jeszcze studentką PWST, stanęłam przed takim zadaniem. Oczywiście czułam zwykły ludzki wstyd. No bo jak pokazać to wszystko, co jest zakryte? Byłam zawsze nieśmiałą, skromną dziewczyną. Kiedyś wydawało mi się, że nigdy nie mogłabym być aktorką, ze wstydu właśnie. Jak obnażać się publicznie fizycznie i psychicznie na zawołanie, biegać na golasa, krzyczeć, płakać i śmiać się ku uciesze publiczności. Pamiętam ten pierwszy raz. To było na planie „Pięć i pól bladego Józka”. Gdy na planie rozbiera się młoda dziewczyna, to do hali zdjęciowej zbiegają się wszyscy, nawet z księgowości. Myślałam, że umrę ze wstydu. Ale wiedziałam też, że scena ma sens i jest po coś, a ja jestem aktorką. Spokojnie poprosiłam, że jak ktoś już musi mnie zobaczyć, to proszę teraz na próbie, ale na nagraniu proszę, by wyszli. Wyszli bez słowa. Jednak nigdy nie przyjmowałam ról, w których miałam biegać na golasa bez sensu, tylko po to, by podnieciło się kilku widzów. Rozmawiałam o tym z Tadeuszem Konwickim na planie filmu „Dolina Issy”. Szanował mnie za to, że nie robię z powodu nagości histerii i wiem, że elementem tego zawodu jest też piękno ciało.
– Jak wyzwalała się Pani ze wstydu?
– To był bardzo długi proces. Wstyd i tak bliska mu nieśmiałość pryskają, gdy widzisz, że to, co robisz ma sens, czemuś służy. Aktor musi być odważny, musi umieć wyzwalać emocje, czasem nawet bezwstydnie. I taki psychiczny bezwstyd czasem kosztuje mnie tak wiele, że chyba wolałabym postać godzinkę nago przy pomniku Mickiewicza. Kazio Kutz samą radością pracy wyzwalał aktorów od wstydu. Wielu reżyserów udowodniło mi, że roli trzeba dawać z siebie wszystko z przekonaniem i miłością. Inaczej może się wszystko skończyć porażką i prawdziwym wstydem.
– I ten instynkt nadawania sensu nagości, obnażania swojej osobowości nigdy Pani nie zawiódł?
– Nie, ale na dnie duszy wciąż mam schowane takie rzeczy, których nigdy nie pokażę. Są jednak reżyserzy, którzy potrafią z nas wydobyć bardzo intymne emocje, głębsze niż sądzimy, że możemy zagrać. Człowiek ma podobno w sobie wszystkie  odcienie emocji, dobre i złe, lecz nie wszystkie uruchamia. Ale musimy być odważni i wydobywać z siebie potworów, furiatów, morderców, wstydliwe emocje i uczucia.
– A wstydziła się Pani kiedyś za swoją bohaterkę?
– Zwykle długo krążę koło niej, oswajam ją. Muszę ją najpierw zrozumieć, a potem pokochać. Wtedy dopiero mogę ją zagrać. Zawsze odnajduje w postaci coś, co pozwala mi jej bronić. Jak Antygonę w Nowym Jorku. Grałam przecież zdegenerowaną, pijaną kurwę. Ale ona szukała miłości tak pięknie, że cała reszta się nie liczyła. Zawsze wobec kolejnej postaci długo jestem bezradna i zawstydzona, ale to mój wstyd.
– Zmienia się Pani, także fizycznie. To rodzi wstyd?
– Gdybym panu pokazała listy, w których ludzie do mnie piszą, to też by Pan umarł ze wstydu. Mam 61 lat, a w telewizji co chwilę idzie Barbara Radziwiłłówna czy Pawlaczka, i ludzie ciągle porównują mnie do tamtej Dymnej. Jak mnie spotykają, to często mówią: „Jezus Maria, jaka się pani gruba zrobiła, tylko głos z pani został!”
– I wtedy wstyd nie piecze?
– A dlaczego? Dlatego, że nie mam 20 lat, a 61. To mój największy sukces, że w tym wieku ciągle mi się chce grać i cieszy mnie życie. Raz się siebie wstydziłam. Gdy po dziecku przytyłam 32 kg… choć jak dziś patrzę na zdjęcia sprzed 27 lat, to okazuje się, że byłam wtedy apetyczna i niebrzydka. Ale tak strasznie się wstydziłam, że przecież widzowie znają mnie jako eteryczne dziewczę, a tu wielka baba nagle. Taki wstyd jest groźny. Potrafi doprowadzać do okropnych tragedii; kompleksów, anoreksji, botoksów. Ale szybko znalazłam spokój i harmonię w sobie i upływającym czasie. „To przemijanie ma sens” – mówił Jan Paweł II. Jeżeli miałabym zajmować się tym, że gdzieś coś mi wisi albo mi się marszczy, to nie miałabym już sił i czasu na ważne i piękne rzeczy.
– Od kiedy Pani to wie?
– Uczyłam się tego przez całe życie, że jestem, jaka jestem, na każdym etapie życia. Muszę tylko dbać o to, by być sprawną, czystą i, w miarę swych możliwości, dobrym człowiekiem. Najwięcej o wstydzie nauczyli mnie ludzie ciężko chorzy, którzy występują w moim programie telewizyjnym. Oni pokazali mi, że trzeba się cieszyć z tego, co jest. Nie chciałabym wyglądać dziś na trzydzieści lat, to byłoby w sprzeczności z moim wnętrzem.”Szczęście to przemijanie” – napisał mój ukochany poeta ks. Jan Twardowski. Poddaję mu się z uśmiechem. Zresztą znam „Fausta”.
– Może łatwo Pani to przychodzi, bo zmienia się pani w taki naturalny, proporcjonalny do wieku sposób.
– Zmieniam się, jak każdy, i borykam się, jak każdy, z konsekwencjami upływu czasu. Ale wiem już, że starość może być piękna i nie wolno się jej wstydzić… przecież śpiewając z serca: „Sto lat” każdemu przyjacielowi życzymy właśnie starości. O wstydzie często rozmawiam z ludźmi chorymi, niepełnosprawnymi. Choroby często ich zniekształcają, piętnują. Zetknęłam się z 16-letnim chłopakiem, na którego twarzy, w wyniku rzadkiej, ciężkiej choroby, pojawiły się wielkie purpurowe wybroczyny. Medycznie były jego najmniejszym problemem.  Ale opowiadał mi, jak z powodu tych plam płakał, próbował zdrapywać znamiona, chciał  popełnić samobójstwo, bo tak cierpiał. Nie z bólu, a ze wstydu. Mówiłam mu, że przecież nic nie zawinił, że te znamiona przecież nikogo nie bolą więc ten wstyd jest głupi. Ale udało się. W kolejnej zadałam mu pytanie: „Wyobraź sobie, że jestem czarodziejką i mogę spowodować, że albo zniknie ta plama na twarzy, albo objawy choroby w środku. Co wybierasz?”. Pomyślał i w końcu odpowiedział „To niech już ta plama zostanie, a właściwie, co mi szkodzi?” Przestał się wstydzić, wyszedł do ludzi, ma dziewczynę. Dzięki niemu wiem, jak ważne jest, by  siebie zaakceptować. 
– Czy wstydzi się pani swojej ignorancji, reakcji wobec innych ludzi?
– Człowiek musi znać swoje miejsce, być pokorny, zwracać uwagę, że obok są inni. W moim zawodzie nie jest to łatwe. Przychodzi przecież w życiu aktorki często moment sławy, kiedy człowiekowi może wydać się, że jest lepszy, należy jej się więcej niż innym. Ja na szczęście miałam zawsze wokół siebie mądrych doradców, świetnych nauczycieli i nigdy tego nie przeżyłam. Ale, jako ludzie publiczni, ciągle jesteśmy przepytywani i musimy się „mądrzyć” na najróżniejsze tematy. To jest bardzo trudne. I zauważyłam z czasem, że im więcej wiem, tym mniej wiem. Czasem wolałabym być głupsza, bo nie wiedziałabym, że taka głupia jestem. Ale oczywiście wstydzę się, kiedy słyszę muzykę i nie wiem kto ją skomponował. Ale najwstydliwsze jest dla mnie niepanowanie nad własnym emocjami. Pilnuję się bardzo. Jestem z natury spokojna i łagodna, ale odkąd mam fundację, spotykam się z takimi rzeczami, o których nie miałam pojęcia. Nie chodzi tylko o cierpienie moich podopiecznych. Poznałam w tej pracy okrutne mechanizmy rządzące naszym światem. Czasem trzeba umieć świetnie opanowywać emocje, by nie reagować na to okrucieństwo wprost, krzykiem. Dla mnie politycy, którzy nie panują nad emocjami, obrażają, zacietrzewiają się, nie szanują innych są skreśleni. Mam czasem poczucie, że nasze życie publiczne schodzi na psy i znikają ludzie, którzy utrzymywali godność tego życia. Może jestem naiwna jak moi niepełnosprawni podopieczni. Wydawało mi się, że polityka to taka piękna przestrzeń, w której ludzie wyznają różne wartości, mają różne życiorysy, ale spotykają się by razem zrobić coś dobrego. Jak czytałam ostatnio to, co Janusz  Korwin-Mikke napisał o paraolimpijczykach, to byłam załamana. Tyle było tam pogardy dla ludzi, i to tych, którym powinniśmy pomagać żyć. Gdy to czytałam, czułam palący wstyd.
– Czy stosowała Pani zawstydzanie jako metodę wychowawczą wobec swego syna?
– Starałam się mu zaszczepić przede wszystkim wrażliwość. Uczyłam go, że nie żyje sam na świecie i powinien zachowywać się tak, by nie przeszkadzać a pomagać innym. Jeżeli człowiek jest wrażliwy, dokładnie wie, co mu wolno, a co nie. A człowiek najbardziej się przecież wstydzi, gdy świadomie robi coś złego. 
– Przeżywała Pani takie doświadczenie?
– Tak… w życiu prywatnym.  Czasem niepotrzebnie zaczynam się unosić i robię np. mężowi z błahego powodu awanturę… choć bliskich ma się i po to, by mieć się czasem przy kim wyładować… Ale potem mi wstyd.  Moja mama była najłagodniejszym człowiekiem na świecie. Kochałam ją nad życie, ale pamiętam, jak kiedyś opowiadałam jej o czymś ze złością, coś wykrzykiwałam. I zobaczyłam  smutek i dziwny lęk  w jej oczach. Może i miałam rację, ale co ta racja była warta? Po co jej to mówiłam? Nie musiałam. Przecież wiedziałam, jak jest wrażliwa i jak się o mnie martwi. Gdy sobie przypominam ten moment,  to ogarnia mnie dziwne uczucie … prawdziwy wstyd.

„Kiedy ogarnia mnie wstyd...”, z Anną Dymną rozmawia Marek Bartosik, „Polska – Gazeta Krakowska. Piątek wieczorem” (nr 38), 21.09.2012 r.

Fundacja Anny Dymnej „Mimo Wszystko” dziękuje redakcji „Gazety Krakowskiej” za zgodę na publikację wywiadu oraz Instytutowi Monitorowania Mediów za udostępnienie pliku PDF.

Pliki do pobrania

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz