Bieżące

Biały Szkwał

„Będąc w tym punkcie, 21 sierpnia 2007 roku, nie do końca byłam pewna, czego w życiu chcę. Mój brat, Wojtek, powiedział: «Musisz znaleźć sobie coś, co pozwoli ci normalnie żyć. Musisz obrać w życiu cel»” – mówiła Justyna Szatkowska w programie „Anna Dymna – Spotkajmy się” .

Rozmowa z Justyną Szatkowską, ofiarą Białego Szkwału na Mazurach, Robertem Gawrońskim i ich córką Marysią

Anna Dymna: Przedstawiam Państwu niezwykłą rodzinę. Dlaczego niezwykła, zaraz się okaże. Justynko, to kamyczek na szczęście (wręcza rozmówczyni kamyk).

Justyna Szatkowska: Dziękuję bardzo.

A.D.: Robercie… (wręcza rozmówcy kamyk).

Robert Gawroński: Dziękuję.

A.D.: I Marysia… (wręcza dziewczynce maskotkę). To jest misiu-leśnik, prezent dla Ciebie. Ile, Marysiu, masz lat?

Marysia Gawrońska: Cztery.

A.D.: Zastanawiałam się, jak rozpocząć tę rozmowę. Wyglądacie na pięknych, zdrowych ludzi… Bohaterką naszej rozmowy jest Justyna. Czy teraz normalnie już chodzisz?

J.S.: Mam pewne problemy. Trochę „zawijam” nogą, mam problemy z równowagą…

A.D.: A ręce?

J.S.: Jedna jest kompletnie niesprawna.

A.D.: Która?

J.S.: Lewa. Pozostaje w lekkim przykurczu.

A.D.: Ale mówisz już normalnie.

J.S.: Tak. Widzę, słyszę, mówię.

A.D.: Pomyślałam, że wrócimy do dnia 21 sierpnia 2007 roku. Masz wtedy, Justynko, trzydzieści cztery lata. Kim wtedy byłaś, co działo się w Twoim życiu? Co to był za dzień?

J.S.: Miałam tak naprawdę życie poukładane, „wychodziłam na prostą” z pewnych perypetii.

A.D.: Mówimy o tych perypetiach?

J.S.: Nie, nie ma sensu. To jest rozdział zamknięty. Zaczynam nowe życie, spotykam mężczyznę, z którym bardzo dobrze mi się układa, jestem szczęśliwa, pracuję w restauracji jako menadżer i kelnerka. Ta praca podoba mi się, chociaż nie jest szczytem moich marzeń, bo skończyłam studia z zakresu ochrony środowiska o specjalności ochrona wód śródlądowych.

A.D.: Woda ma duże znaczenie w Twoim życiu…

J.S.: Ma, ma.

A.D.: Jest 21 sierpnia. Gdzie wtedy jesteś?

J.S.: Jestem na Mazurach, na tych wodach śródlądowych, w Mikołajkach. I jest ten nieszczęsny Biały Szkwał.

A.D.: Robercie, byłeś wtedy z Nią?

R.G.: Tak, byliśmy razem.

J.S.: Na jachcie, na rejsie. Jestem na urlopie, wybłaganym, praktycznie w pracy „wyszarpanym”.

A.D.: I szczęśliwa.

J.S.: Tak. Dzień jest piękny, słoneczny, wiatr idealny do pływania na jachcie. Wypływamy na Śniardwy. Decyzja: jesteśmy głodni, więc płyniemy do Mikołajek na obiad. Cumujemy. Nagle patrzymy, a nad Śniardwami  zachodzi ogromna chmura i zbliża się do Mikołajek.  Wiadomo – będzie burza. Nie zdążyliśmy dojść na obiad.

A.D.: Zeszliście z łódki?

J.S.: Byliśmy na niej. Zaczęliśmy zabezpieczać ją przed burzą. No i zaczęło się… To nie była normalna burza. To był Biały Szkwał. Kiedy zaczęło szarpać łódką, momentalnie przetarło cumę dziobową. Musieliśmy wyjść na brzeg, żeby łódkę jakoś przytrzymać. Wtedy zaczęły się maszty łamać. Usłyszeliśmy z sąsiedniej łódki: „Uważajcie, przesuńcie się!”. I w tym momencie coś spadło.

R.G.: Złamał się maszt na naszym jachcie i w nas uderzył.

A.D.: Byliście na brzegu?

R.G.: Tak. Byliśmy w kostiumach kąpielowych, a nagle zrobiło się bardzo zimno. Przytuliliśmy się więc do siebie i nie widzieliśmy, jak ten maszt na nas spada. Dostaliśmy w głowę. Nagle poczułem, że Justyna wyślizguje mi się z rąk.

A.D.: Straciłaś przytomność?

J.S.: Ocknęłam się na ziemi. Miałam wrażenie, że uderzył we mnie piorun. Przeszedł przeze mnie prąd. Nie wiem, dlaczego, ale sprawdzałam, jaki mam kolor nóg i rąk. Czy mi się nie spaliły.

A.D.: Ruszałaś nimi?

J.S.: Nie pamiętam. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć, czy straciłam na chwilę świadomość, czy nie.

A.D.: Robercie, jak to było?

R.G.: Justyna straciła przytomność. Mieliśmy szczęście. Na brzegu stała karetka pogotowia. Zaniosłem do niej Justynę.

A.D.: Co się dalej działo?

J.S.: Zawieziono nas do Mrągowa. W szpitalu domyślili się, że mam krwiaka w mózgu. Od razu zrobili mi trepanację.

A.D.: Byłaś dwadzieścia jeden dni w śpiączce?

J.S.: Nie. Przez dwa tygodnie, aczkolwiek pełną świadomość odzyskałam dopiero 17 września. Tak naprawdę nie wiadomo było, co ze mną będzie.

A.D.: A Ty jakie dostawałeś sygnały?

R.G.: Brat Justyny jest lekarzem. Próbowano mnie uspokajać. Ale kiedy rozmawiałem z lekarzem prowadzącym, ten nie dawał za bardzo szans na cokolwiek. Nie mówił tego wprost, lecz przygotowywał mnie na to, że może być źle.

A.D.: Pamiętasz, kiedy się obudziłaś?

J.S.: Nie mam świadomości tego. Wszystko było jak sen, jak mara. Dużo rzeczy niby mi się śniło. Niby po dwóch tygodniach byłam wybudzona ze śpiączki, a jednak ciągle powtarzałam mamie, żeby przywiozła mi z domu klapki, bo chcę iść wykąpać się pod prysznic. A nie chodziłam. Moja biedna mama przez dwa tygodnie tłumaczyła mi: „Dziecko, ty nie chodzisz”.

A.D.: Nie docierało to do Ciebie?

J.S.: Nie.

A.D.: Kiedy dotarło?

J.S.: Od 17 września.

A.D.: Jak to przeżyłaś?

J.S.: Ze spokojem.

A.D.: Co myślałeś, kiedy wiedziałeś już, w jakim Ona jest stanie?

R.G.: Tak naprawdę nie wierzyłem w to, co mówią mi ludzie: że z Justyną może być bardzo źle. Wierzyłem, że wyjdzie z tego. Taki jestem, tak mam. No i… Wyszło na dobre.

J.S.: Najgorszy był moment, kiedy zostałam wypisana ze szpitala rehabilitacyjnego i nie umiałam chodzić po schodach. A mieliśmy mieszkanie wynajęte na trzecim piętrze. Musiałam wyjechać do mamy na Mazury, bo mama tam mieszka i ma w domu tylko trzy stopnie. Tam nauczyłam się chodzić po schodach, ubierać, myć, gotować. Nauczyłam się samodzielności. Pojechałam tam, żeby móc o siebie zadbać i zadbać też o dom. Żeby móc wrócić do Krakowa i zacząć normalnie żyć. Wtedy też okazało się, że jestem w ciąży.

A.D.: I co lekarze na to?

J.S.: Miałam zaufaną lekarkę i wiedziałam, że ona bardzo dobrze do tego podejdzie. Zadzwoniłam do niej z Mazur i powiedziałam, jaka jest sytuacja. Powiedziała, żeby się nie niepokoić, odstawić wszystkie leki neurologiczne. I że z tym wszystkim sobie poradzimy.

A.D.: Ale jak to się stało? Mówiłaś mi, że nie mogłaś zajść w ciążę.

J.S.: Miałam zaburzenia hormonalne, które wykluczały zajście w ciążę . Ale uderzenie w trakcie wypadku było na tyle mocne, że obrzęk mózgu swoje zrobił.

A.D.: To jest niezwykłe…

J.S.: Wypadek miał ten dobry skutek, że mamy oto to dziecię.

A.D.: Nie bałaś się, że, po tym wypadku, Robert Cię opuści? Przecież mężczyźni są czasem słabi.

J.S.: Na początku nie dopuszczałam takiej myśli.

A.D.: Przyszło Ci to w ogóle do głowy?

J.S.: Chyba w ogóle nie myślałam w tych kategoriach. Pamiętam, zbliżał się moment moich urodzin. Robert przyjechał do szpitala. Przywiózł mi pierścionek. On jest dla mnie bardzo ważny, praktycznie jest jak obrączka. Kiedy Robert przyjechał z tym pierścionkiem, to praktycznie się mi się oświadczył. Wiedziałam, że chce ze mną zostać i na dobre, i złe.

A.D.: A Ty, Robercie, nie przestraszyłeś się tego wypadku i sytuacji?

R.G.: Przestraszyłem się. Tak najbardziej, kiedy dowiedziałem się, że Justyna jest w ciąży. Ale też cieszyłem się, bo chciałem mieć dziecko, a wcześniej nie mogliśmy. No i mamy takiego Diabełka małego.

A.D.: Nie miałeś nigdy takiej myśli: „Boże, nie poradzę sobie. Uciekam”?

R.G.: Do tej pory mam czasami taką myśl. Ale jakoś trzeba sobie radzić.

A.D.: Przestałaś pracować. Skąd miałaś pieniądze na życie?

J.S.: Na początku dostawałam zasiłek rehabilitacyjny. Później, niestety, zaczęły się „schody”. W państwie polskim nie jest przewidziane, że kobieta, po zasiłku rehabilitacyjnym, może zajść w ciążę. Takiej kobiecie urlop macierzyński nie przysługuje. A zostałam wprowadzona w błąd przez ZUS. Powiedziano mi, że dostanę zasiłek pielęgnacyjny. A powinnam od razu starać się o rentę. Kiedy skończył się zasiłek rehabilitacyjny, zostałam „na lodzie”. Robert miał firmę, która była firmą raczkującą.

A.D.: To z czego żyliście?

J.S.: Kiedy urodziła się Marysia, żyliśmy na pożyczkach.

A.D.: Wróćmy do okresu ciąży. Jak ludzie na Ciebie reagowali?

J.S.: Był problem z wychodzeniem z domu. Ludzie chcieli oczy „pogubić” ze zdziwienia. Odnosiłam wrażenie, że myślą, jak w ogóle mogłam zajść w ciążę.

A.D.: …że kaleka jest w ciąży. Kosmos.

J.S.: Było mi czasami po prostu wstyd, że jestem w ciąży. Robertowi też było wstyd z tego powodu.

A.D.: A jak zachowywali się Wasi przyjaciele?

J.S.: Zdarzało się tak, że przyjaciele stawali się wrogami, a wrogowie – przyjaciółmi.

A.D.: Aż tak?

J.S.: Tak się zdarzało. Zdobyłam wielu nowych przyjaciół.

A.D.: Jaka jest opieka nad niepełnosprawną matką i jej dzieckiem w naszym państwie?

J.S.: Nie ma nic takiego.

R.G.: Kiedy ma się samochód, to z MOPS-u nic się nie należy, bo można sprzedać samochód.

A.D.: Czy masz jakąś pomoc do dziecka? Ty, Robercie, przecież często wyjeżdżasz.

R.G.: Jeśli chodzi o MOPS, nigdy nie prosiliśmy o żadne pieniądze. Chodziło nam jedynie o to, by ktoś przyszedł i pomógł Justynie: posprzątać, rozwiesić pranie… Były takie problemy, że z tego zrezygnowaliśmy. Jeśli chodzi o opiekę nad dziećmi, w ogóle nie ma takiej opcji. Kobiety, które przez jakiś czas przychodziły pomagać Justynie posprzątać w domu, miały powiedziane, że nic przy dziecku robić nie mogą.

J.S.: Nie dostaliśmy żadnego wsparcia nawet wtedy, gdy ja nie miałam żadnych dochodów i również nie miała ich firma Roberta.

A.D.: Marysiu, a Ty jesteś dumna ze swojej mamy?

M.G.: Tak.

A.D.: Justyno, Twoje życie zmieniło się całkowicie. Taki wypadek bardzo dużo odbiera. Ale czy coś daje?

J.S.: Daje. Będąc w tym punkcie, 21 sierpnia 2007 roku, nie do końca byłam pewna, czego w życiu chcę. Dwa miesiące po tym wypadku mój brat, Wojtek – dokładnie to pamiętam, leżałam w łóżku jak kłoda – powiedział tak: „Słuchaj, siostra, musisz znaleźć sobie coś, co pozwoli ci normalnie żyć. Musisz obrać w życiu jakiś cel”. Teraz właśnie niczego więcej nie robię tylko normalnie żyję.

A.D.: Cel pojawił się sam.

J.S.:  Tak. Mam normalną rodzinę. Mam Roberta, mam Marysię. Mam firmę.

A.D.: Masz swoją firmę? Jak Ci idzie?

J.S.: Firma jest początkująca. Mam nadzieję, że będzie dobrze. Mam najnormalniejsze w życiu życie. I to jest najważniejsze. Najważniejsza jest rodzina.

A.D.: Czasami tak człowiek „podskakuje”, szuka nie wiadomo, czego…

J.S.: Właśnie. Przez wypadek dowiedziałam się, co jest najważniejsze.

A.D.: To bolesne tak „dostać w łeb”…

J.S.: Widocznie tak musiałam w „łeb dostać”. Najważniejsze, że doszłam do takich wniosków.

A.D.: A jakie macie marzenia?

R.G.: Chciałbym, żeby Justyna wróciła do sprawności sprzed wypadku. I żeby ułożyło nam się z firmą.

A.D.: A razem pracujecie?

R.G.: Można tak powiedzieć. Obok mnie siedzi tutaj moja szefowa.

A.D.: Gdybym dla Was marzyła, to wymarzyłabym taki domek z ogródkiem.

J.S.: Oj, właśnie…

A.D.: Przecież byłam u Was. Okropnie żyje się w środku Krakowa, tak wysoko wychodzić… Gdybyś miała domek z ogródkiem, byłoby super.

J.S.: O czymś takim marzę.

A.D.: Na pewno, przez to uderzenie, tyle rzeczy wiesz… Chciałabym się od Ciebie dowiedzieć, co jest w życiu najważniejsze.

J.S.: Miłość…

R.G.: Dla mnie też byłyby ważne pieniądze, żebyśmy mieli spokojne życie.

A.D.: Dobra (śmiech), to Ty dbaj o miłość, a Ty o pieniądze… Najważniejsze, żeby taki Robert był i żeby nie opuścił. A myślicie o tym, by powiększyć rodzinę? Jest to możliwe?

J.S.: Bardzo chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko. Chociaż boję się. Nie mogę odstawić leków, a są niebezpieczne w tym pierwszym trymestrze. Nie sztuką jest urodzić niepełnosprawne dziecko.

A.D.: Patrz, jakie było to szczęście, że za pierwszym razem nie musiałaś decydować.

J.S.: Nie chciałabym podejmować takiego ryzyka.

A.D.: Marysiu, Kochanie, a o czym Ty sobie marzysz. Gdzie byś chciała być z Mamusią i Tatusiem?

M.G.: Nad morzem.

A.D.: A byłaś tam już kiedyś?

M.G.: Nie.

A.D.: To życzę Wam, żebyście z Marysią pojechali nad morze, bo marzenia dziecka też trzeba spełniać.  

TVP2, 13 marca 2013 r. godz. 11.55

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz