Bieżące

Z sercem po przeszczepie

„Po cichu starałem się jednak uporządkować swoje życie. Obawiałem się najgorszego. Jestem osobą silnie wierzącą, więc nie wyobrażałem sobie, że mógłbym odejść nie robiąc w życiu czegoś jeszcze” – wyznał Jan Statuch w programie „Anna Dymna – Spotkajmy się”.

Jan Statuch: Oczywiście po takim zdarzeniu człowiek zaczyna żyć trochę spokojniej, ale potem znowu wraca do nawyków, tryby życia zaczynają się rozkręcać, powoli nabierają pędu… W końcu człowiek zapomina o tym, że jest chory, że powinien wyhamować i zająć się własnym zdrowiem.

Zapis telewizyjnej rozmowy z Janem Statuchem, któremu przed siedmioma laty zostało przeszczepione serce, i jego żoną Krystyną

Anna Dymna: Witam Was, Kochani.
Jan Statuch: Dzień dobry.
Krystyna Statuch: Witam.
A.D.: Krysia, Janek (wręcza rozmówcom kamyki)… Janku, to z Twojego powodu spotykamy się dzisiaj. Bardzo cieszę się z tego spotkania. Ale zanim zdradzimy, o co chodzi, powiedzcie, kiedy się poznaliście.
K.S.: To było dziwne spotkanie. Oboje chodziliśmy do szkoły rolniczej. Mieliśmy tam praktyki. Były wykopki i inne temu podobne rzeczy. Spotkaliśmy się przy cukrowych buraczkach.
J.S.: To było słodkie spotkanie.
K.S.: Mąż „obijał się” troszeczkę, szedł na koniec kolejki… Po prostu chłopcy pracowali łopatami, a my, dziewczyny, wyciągaliśmy buraki…
A.D.: Musiałyście się schylać (śmiech)…
K.S.: No tak… Ponieważ mąż był ostatni w kolejce i ja też, oboje trafiliśmy na siebie. On może myślał, że zabraknie dla niego łopaty, ale, niestety, łopata była, więc musiał pracować. A ja byłam solidną osobą, więc odpocząć mu nie dałam.
A.D.: Pobraliście się jeszcze na studiach?
J.S.: Tak, w 1974 roku. Urodziła nam się wspaniała Kasia, która pracuje dziś w Warszawie. Potem urodził się Piotruś…
K.S.: Potem przerwa… W 86 roku urodziła się nam jeszcze córeczka, która, niestety…
J.S.: … odeszła od nas…
A.D: Rozpoczęliście wspólne życie. Od początku mieszkaliście w trudnych warunkach. Ale zakasaliście rękawy. Opowiedz, Janku, o swojej pracy, pasji i stylu życia, jaki prowadziliście.
J.S.: Myślę, że w tamtych czasach nie tylko ja miałem takie ciężkie warunki. Konkretnie: mieszkaliśmy w jednym pokoju, mieliśmy wspólną kuchnię dla pięciu osób, no i praca, gonitwa, w takim sensie, że człowiek od ósmej do piętnastej pracował. Potem wracał do domu i pracował na swoim, dorabiał. Miałem małe ogrodnictwo.
A.D.: Po ile godzin dziennie pracowałeś?
J.S.: Po tyle, po ile pracowało się w tamtych czasach, szczególnie na wsi. Wieś godzin nie liczy, więc wypadało tego po szesnaście, siedemnaście godzin, żeby cokolwiek zrobić i zarobić. Moim marzeniem było zbudowanie domku i wykończenie go.
A.D.: Byłeś zdrowym człowiekiem.
J.S.: Tak, zupełnie zdrowym… I nagle, pięćdziesiąt metrów od domu, upadłem.
A.D.: A wcześniej czułeś się dobrze?
J.S.: Kiedyś, wracając ze spotkania towarzyskiego, zrobiło mi się słabo. Musiałem się zatrzymać. Ale po dwóch, trzech minutach wróciłem do normy i czułem się dobrze. Były to chyba pierwsze sygnały ostrzegawcze, ale orzucałem je ze świadomości.
A.D.: Krysiu, powiedział Ci, że zrobiło mu się słabo?
K.S.: Byłam wtedy przy nim. Szliśmy razem od przyjaciół. Droga prowadziła pod górę… Ale mąż zlekceważył to zasłabnięcie. Pracował tak, jak dawniej.
A.D.: No i w końcu znalazłeś się w szpitalu…
J.S.: Było szczęście, że mieszkam trzy kilometry od szpitala. Ale w tamtym czasie były problemy z łącznością, więc kolega sam sprowadził erkę, która mnie zabrała. Pamiętam tylko jedną rzecz: kiedy mnie wieźli, kazali przygotować OIOM, mówili, że wiozą pacjenta z rozległym zawałem serca. To był szok dla wszystkich: dla mnie, dla rodziny, dla przyjaciół i znajomych. Wszystkim wydawało się, że jestem niezniszczalny, potężny.
A.D.: Musiałeś się przestawić… Dieta, inny styl życia…
J.S.: Oczywiście po takim zdarzeniu człowiek zaczyna żyć trochę spokojniej, ale potem znowu wraca do nawyków, tryby życia zaczynają się rozkręcać, powoli nabierają pędu… W końcu człowiek zapomina o tym, że jest chory, że powinien wyhamować i zająć się własnym zdrowiem.
A.D.: Długo wytrzymałeś z tą dbałością o swoje zdrowie?
J.S.: Dopóki nie założyłem z przyjaciółmi firmy. Udało nam się. Byliśmy pierwszą firmą w Polsce zajmującą się importem nasion, ale nie tylko. Wprowadzaliśmy też nowe technologie. Wtedy polski rynek penetrowały firmy ubezpieczeniowe, a ponieważ dobrze zarabiałem, zgodziłem się siebie ubezpieczyć. Skierowano mnie więc na rutynowe badania. Byłem zaskoczony, bo wszystko ze mną było w porządku. Ale pan doktor, który przeglądał moje wyniki, zadał mi takie pytanie: „Czy wszystko jest z panem dobrze? Czy, kiedy pan wstaje, to nie ma zawrotów?”. Odparłem, że takich objawów nie mam. Wtedy lekarz powiedział: „Niech pan sobie wyobrazi, że samochód ma cztery cylindry w silniku. Panu w tym silniku został już tylko jeden cylinder. Jeśli przestanie działać, nie będzie żadnego ratunku”. To była dla mnie pierwsza poważna „załamka”, nie ukrywam. Zacząłem obawiać się o rodzinę, o przyszłość. Dom miałem jeszcze nie ukończony. Z tej depresji uratowali mnie przyjaciele, którzy mi pomogli. Zabrali mnie do Warszawy, do Anina. Świętej pamięci profesor Religa powiedział, że najlepszym ratunkiem jest transplantacja. Ale pani doktor, która mnie prowadziła, po kolejnym badaniu, stwierdziła, że jest szansa na założenie bajpasów.
A.D.: Krysiu, widziałaś męża przestraszonego?
K.S.: Widać było ten lęk. Ale potem wszedł znowu w swoje tryby, ponieważ należy do ludzi, którzy nie usiedzą na miejscu. Taki już jest.
A.D.: Zrobili Ci więc bajpasy.
J.S.: Tak. Dwie tętnice, odpowiadające za ukrwienie komór, zostały całkowicie zablokowane, zatkane. Trzeba było zrobić obejścia. Pobrano więc żyłę z prawej nogi i założono mi trzy bajpasy. Dzięki Bogu, udało mi się przeżyć z tymi obejściami przez sześć lat.
A.D.: No i?
J.S.: Na początku spacery, wyciszenie. Ale do pracy mnie ciągnęło. W tym czasie nastąpił też dramat, tragedia rodzinna. Odeszła od nas córeczka. Żeby zapomnieć o tym nieszczęściu, rzuciłem się w wir pracy. Prowadziłem ogrodnictwo nie tylko w Polsce. Często wyjeżdżałem też na Wschód, bo kocham Kresy: Litwa, Łotwa, Ukraina, Rosja. Człowiek chciał zapomnieć, więc gonitwa…
A.D.: Potem był ten Kongres Pomidora…
J.S.: … na Sardynii. No i w pewnym momencie – temperatura nie była wysoka, może 22 stopnie, ale przy dużej wilgotności powietrza – straciłem przytomność.
A.D.: Wiele lat widziałeś o tym, że masz chore serce. Bajpasy są poważnym ostrzeżeniem, dzięki któremu przedłużono Ci życie. Nigdy nie przyszło Ci do głowy, żeby przestać pracować, wystopować, no i rozsądniej się zachowywać? Krysiu, powiedz, nie namawiałaś Go do tego?
K.S.: Cały czas namawiam, ale mąż mnie nie słucha.
A.D.: Zastanawiałeś się kiedyś, że to wszystko sam sobie zafundowałeś; że, gdybyś zachowywał się inaczej, to może do tego by nie doszło?
J.S.: Na pewno sobie zafundowałem. Nieraz mówiłem sobie, że znajdę wolny czas, że się wyłączę. Ale to nieprawda.
A.D.: Najdziwniejsze jest to, że trudno być rozsądnym, jeśli to, co robisz, jest Twoją tak wielką pasją, iż wydaje się, że nic Ci się nie stanie. Sama o tym wiem, bo mam taki zawód, że pracuję czasem po dwadzieścia godzin. Sprawia to taką radość, że o zdrowiu się nie myśli.
J.S.: Z pewnością tak właśnie jest. Ludzie szukają pewnego rodzaju ekstremów. Może mam progi, które chcę przeskoczyć w swojej działalności? Ale wszystko robiłem z radością. Szkołę, jaką kończyłem, pracę, jaką podjąłem – wszystko tworzyło ciągłość.
A.D.: Wróćmy do momentu, w którym już wiesz, że musisz mieć przeszczep. Co wtedy pomyślałeś? Jaki pierwszy odruch wtedy miałeś? Przeraziłeś się? Poczułeś radość, że pojawiła się szansa na zdrowie?
J.S.: Nie pokazywałem lęku. Po cichu starałem się jednak uporządkować swoje życie. Obawiałem się najgorszego. Chociaż z drugiej strony – jestem osobą silnie wierzącą, więc nie wyobrażałem sobie, że mógłbym odejść nie robiąc w życiu czegoś jeszcze. Czas był trudny, ale, zdarzało się, że wsiadałem w samochód, jechałem do Wilna, pomodliłem się i wracałem do domu. Myślałem też nieraz, co będzie, jak mnie już nie będzie.
A.D: Rozmawiałeś z kimś o przeszczepie, ktoś Cię do niego przygotowywał?
J.S.: Będąc na badaniach, spotykałem osoby po przeszczepie. Zachowywali się normalnie, byli radośni, dowcipni. Przyjąłem to jako dobry znak, że mi się uda.
K.S.: Mąż podbiegł do karetki, która brała go z Sandomierza, więc lekarz spytał: „Gdzie ten pacjent?”. Nie chciał uwierzyć, że pacjent stoi przed nim. Mąż chciał siedzieć w karetce, ale nie zezwolono na to. Musiał się położyć. Ja z synem jechałam za nim samochodem. Ale przed Zabrzem zawrócono karetkę. Okazało się, że człowiek, który miał być dawcą, przechodził żółtaczkę. Wykryto to w ostatniej chwili.
A.D.: Jak Cię znam, to poczułeś ogromną ulgę. Pewnie pomyślałeś: „Jak to dobrze, że to nie dzisiaj!” (śmiech).
J.S.: Tak, wróciłem do domu. Byłem troszkę szczęśliwszy, radosny…
A.D.: No i znowu czekałeś.
J.S.: Tak, w nocy z niedzieli na poniedziałek Krysia budzi mnie i mówi: „Telefon masz”.
K.S.: Było pół do pierwszej.
J.S.: Zadano mi rutynowe pytania: czy nie mam stanów zapalnych, gorączki, grypy, bo one eliminują ewentualną transplantację. Potem przyjechał ambulans. Wtedy byłem radosny, nie miałem żadnych oporów. Siadłem sobie przy kierowcy. Pilotowałem nawet karetkę. Przyjechaliśmy do Zabrza szczęśliwie, podpisałem dokumenty…
A.D.: Transplantacja odbywa się natychmiast? Na nic już się wtedy nie czeka?
J.S.: Nie. Człowiek dostaje taką tableteczkę i, bach, wpada od razu do raju.
A.D.: Jak długo trwała operacja? Krysiu, Ty to wiesz?
K.S.: Około ośmiu godzin. To był najbardziej nerwowy okres. Bardzo dłuży się wtedy czas. Nikt o niczym nie informuje. Każą czekać, mówią, że operacja ciągle trwa. To nie jest proste.
A.D.: Byłaś z synem, tak?
K.S.: Tak.
A.D.: Pamiętasz moment wybudzenia?
K.S.: Tak. Ucieszyłem się, kiedy odzyskałem świadomość. No i wtedy ból, straszny moment depresyjny. Mówię otwarcie: nie chciało się żyć. Tego w życiu nie miałem. Zawsze przecież walczyłem.
A.D.: Serce od razu podjęło pracę?
K.S.: Tak, serce było zdrowe, dobre. W każdym razie był taki moment, kiedy znalazłem się w bardzo mocnym dołku depresyjnym.
A.D.: Dziwne. Życie zostało Ci wrócone, a tu odwrotna reakcja.
J.S.: Tak, najpierw wielki optymizm, a potem „dołek”.
A.D.: Ile to trwało?
K.S.: Sześć dni. Na drugi dzień przyszliśmy z synem na wizytę i lekarz powiedział nam, że mąż wszystkiego odmawia. Przez sześć dni siedziałam przy mężu, rozmawiałam z nim, karmiłam go. Ale on był „na nie”. Każdy, kto podchodził, to był wielki wróg. Opowiadał różne smętne rzeczy. Nigdy taki nie był. To było dla mnie wielkie zaskoczenie. Trzymałam go za rękę, masowałam, śpiewałam…
J.S.: „W zielonym gaiku” (śmiech)
K.S.: Też.
A.D.: I na nic nie reagował? Na „W zielonym gaiku” też nie?
K.S.: Na nic. Ale z dnia na dzień było coraz lepiej.
A.D.: A Ty, Janku, pamiętasz tamten okres?
J.S.: Pamiętam, pamiętam… Pamiętam pierwsze jedzenie…
K.S.: Ja go karmiłam…
J.S.: … kotletem schabowym, przepraszam, mielonym, kapustką i kaszą. Zjadłem to, bardzo mi smakowało. Potem odzyskałem dawną pogodę ducha.
K.S.: Tak, wszystko się odwróciło…
J.S.: To było tak, jakbym wszedł w inny świat.
A.D.: Wszystko przeszło.
J.S.: Jak ręką odjął.
A.D.: A pytałeś kogoś o dawcę?
J.S.: Zostałem wstępnie poinformowany, Krysia została poinformowany, że dawcą był człowiek z Gliwic, pracownik naukowy, który miał ciężką operację na neurochirurgii, młodszy ode mnie. Miał trzydzieści siedem lat, bardzo zdrowe serce. No i tyle. Mogłem, swoimi kanałami, dowiedzieć się więcej o tym człowieku, ale nie chciałem tego robić. Jednak pamiętam o nim. Czy to w katedrze ostrobramskiej w Wilnie, czy to w Częstochowie, zawsze modlę się za niego i zapalę lampkę.
A.D.: Długo leżałeś w szpitalu po tym przeszczepie?
J.S.: Rutynowo. Cztery tygodnie. Było „po drodze” parę odrzutów, ale to już nic.
A.D.: A jak wygląda odrzut? Obniżyli Ci próg odporności…
J.S.: Tak. I przeprowadza się rutynowe badania. Robią też biopsję. Pobierają tkankę z nowo wszczepionego serca. Badają, jak organizm sobie radzi. Jeśli jest niedobrze, ratują farmakologicznie. Po trzech, czterech dniach wraca się do normy. Tak bywa. To jest normalne.
A.D.: To było jak dawno temu?
J.S.: W 2007 roku.
A.D.: I jak po przeszczepie wraca się do normalnego życia? Chyba ostrożnie?
J.S.: Generalnie tak. Nie wolno biegać, przebywać na słońcu, w środowisku, gdzie jest dużo osób, bo można złapać infekcję.
A.D.: Do pracy wróciłeś?
K.S.: Tak, bo uważałem, że to rzecz najważniejsza, żeby mieć zajęcie.
A.D.: Krysiu, czy Janek się zmienił?
K.S.: Chyba trochę szybszy teraz jest.
A.D.: Co?! Myślałam, że jest trochę rozsądniejszy.
K.S.: Ma chwilę rozsądku, ale tylko chwile. Nie da się go zatrzymać.
A.D.: A ludzie?
J.S.: Najważniejsze, że ludzie podtrzymali mnie. To jest największe bogactwo, mieć przyjaciół.
A.D.: Takie przeżycia zmieniają człowieka. Dlatego człowiek staje się wrażliwszy, widzi swoją kruchość…
J.S.: Najsmutniejsze jest to, że ludzie myślą, że będą tak mocni jak ja kiedyś. W tym „wyścigu szczurów” nie widzą nikogo obok. A żeby pomóc, wystarczy podać rękę, porozmawiać.
A.D.: Wy, ludzie po przeszczepach, utrzymujecie z sobą kontakt. Wiem o tym. Trzymacie się razem, przyjaźnicie…
J.S.: Ostatnio jechaliśmy z Krysią i przyjaciółmi do Wilna pomodlić się za przyjaciela, który już, niestety, odszedł. Byliśmy u jego syna na weselu. Jak zobaczył w kościółku całą naszą paczkę z dziewczynami, miał łzy w oczach.
A.D.: Wiem, że pomagasz też dzieciom.
J.S.: Robię to również dzięki przyjaciołom. Serdecznie dziękuję im za te wielkie serca, bo te wielkie serca przełożyły się na radość tych dzieci. Nie ma większego prezentu niż uśmiech. Dzięki tej radości i rzeczom, które przywieźliśmy: słodyczom, balonikom, klockom, szpital zmienił się w cudowny plac zabaw. Najsmutniejsze było to, że jednak słychać u niektórych z tych dzieci – klap, klap – sztuczne serce profesora Religi. Słysząc ten dźwięk, zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy w klinice.
A.D.: Dlaczego jest coraz mniej przeszczepów?
J.S.: Nie wiem. Wydaje mi się, że społeczeństwo jest już bardzo świadome i nie brakuje dawców. Ale gdzieś tam, nie ma co ukrywać, jest ten moment dramatyczny, kiedy rodzina podejmuje decyzję o oddaniu organów kogoś bliskiego. Z jednej strony dramat, z drugiej – wielkie szczęście dla tego, kto czeka na przeszczep. No i tradycja w Polsce jest taka, a nie inna. Ostatnio spotkałem się z kolegami z Czech. U nich nie ma problemu. U nas pozostaje kwestia przepisów, komisji, no i to, co działo się wcześniej, te sensacje kreowane przez media. To ludzi zniechęciło. Ja tylko mogę prosić, błagać, żebrać, bo nie ukrywam, że błagam i proszę: darujcie życie innym, szczególnie dzieciom. Zawsze powtarzam: dzieci są niewinne i szkoda, żeby ta świeczka zgasła.

TVP2, 26 października 2009 r., godz. 13.00

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz