Archiwum

Wojciech Urban

24 stycznia 2011 r.

Zapis rozmowy z Wojciechem Urbanem, cierpiącym na dziecięce porażenie mózgowe

Anna Dymna: Witam Cię, Wojteczku.
Wojciech Urban: Dzień dobry.
A.D.: Nie dziwi Cię, że zwracam się do Ciebie w ten sposób.
W.U.: Nie. Tak zawsze było.
A.D.: Zdradźmy, że bardzo dobrze się znamy. Jesteśmy z jednej rodziny, z rodziny Zaczarowanej Piosenki. Śpiewałeś w ubiegłym roku na festiwalu. Prawda?
W.U.: W tym. W zeszłym również.
A.D.: Które miejsce zająłeś podczas Festiwalu Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty?
W.U.: W zeszłym nie odniosłem żadnego sukcesu. W tym zająłem drugie miejsce w kategorii osób dorosłych.
A.D.: Mógłbyś mi mówić „Aniu”?
W.U.: Mógłbym.A.D.: Jesteśmy w jednej rodzinie. Jesteś moim braciszkiem. To jest nasz bruderszaft (wręcza rozmówcy kamyk). To jak? Czujesz się dobrze?
W.U.: Mam trochę problemów z astmą. Czasami też przeszkadza mi alergia, zwłaszcza jesienią. Poza tym – w porządku.
A.D.: Zawsze mi tak mówisz.
W.U.: Bo tak jest.
A.D.: Ale poruszasz się przecież o kulach.
W.U.: One są… I tak jest lepiej niż było. Do czternastego roku życia jeździłem na wózku.
A.D.: Urodziłeś się zdrowy?
W.U.: Urodziłem się z mózgowym porażeniem dziecięcym. Byłem trzymiesięcznym wcześniakiem. I stąd to całe „dobrodziejstwo inwentarza”.
A.D.: Ile ważyłeś po urodzeniu?
W.U.: Żebym nie skłamał… Półtora kilograma, tak jak torebka cukru. Bóg gdzieś czuwał nade mną. Moja mama, która jest nauczycielką, miała w klasie ucznia, którego ojciec był profesorem w szpitalu. Gdyby nie ten pan profesor, to pewnie bym nie żył. To był 77 rok. Procent odratowanych dzieciaków był wtedy dużo mniejszy niż dzisiaj. Walczono o mnie. Tak, jak spieszyłem się z przyjściem na ten świat, tak samo potem próbowałem z niego uciec.
A.D.: Zostałeś odratowany, a potem trzeba było żyć i jakoś funkcjonować.
W.U.: Do czwartego-piątego roku życia to było życie bardzo szpitalne. A do trzeciego roku nieustannie mnie odratowywano: przyjeżdżałem ze szpitala na jeden dzień do domu i znowu do niego erka mnie odwoziła. Kiedyś, na zajęciach z reportażu – skończyłem dziennikarstwo – dostaliśmy pytanie o nasze dziecięce podwórka. Takim moim podwórkiem nie był trzepak, boisko i kapsle, tylko szpitalna sala. Ale, wbrew pozorom, wspominam je ciepło. Człowiek ma taką umiejętność, że nawet z przykrych miejsc zapamiętuje to, co jest ciepłe.
A.D.: Czyli nie znasz takiego dzieciństwa, w którym się biega i gra w piłkę, i ma kolegów?
W.U.: Kolegów miałem zawsze. Jestem otwartym na świat stworzeniem. Ludzie chyba to widzą. Nigdy nie byłem odludkiem i samotnikiem. Zawsze mnie ciągnęło do ludzi. „Bieganego” dzieciństwa co prawda nie miałem, ale jakoś tak dogadałem się fajnie z Panem Bogiem, że w ogóle mi tego nie brakowało. Mój tata nigdy nie lubił piłki nożnej, więc z tym też nie miałem problemów. A wiem, że to jest trauma dla wielu moich niepełnosprawnych kolegów – zawsze chcieli w nią zagrać.
A.D.: Mówisz: „Dogadałem się z Panem Bogiem”, ale kiedy ma się pięć lat, to człowiek nie jest jeszcze tak dojrzały, by rozumieć pewne rzeczy. Wie, że jest inny, że wielu rzeczy nie może… Nie czułeś się gorszy?
W.U.: Z tym „dogadywaniem się” było różnie, bo z tą moją wiarą w Boga też różnie bywało. A czy czułem się gorszy? Nie. Stało się tak chyba głównie dzięki mojej mamie. Mama nauczyła mnie, że tak jak ktoś, kto biega, nie ma jednak sił do tego, żeby przebiec maraton, albo że nie każdy może zdobyć Mount Everest, podobnie ja nie mogę biegać. I tylko taka jest różnica. W żadnym razie nie muszę więc czuć się gorszy od tych, którzy biegają. Tę argumentację mamy przyjąłem bardzo naturalnie. Równie dobrze mógłbym zapytać: „Mamusiu, dlaczego nie jestem Murzynkiem? Są przecież dzieci, które są Murzynkami” .
A.D.: Przeszedłeś wiele operacji. Co Ci operowano?
W.U.: Głównie nogi, chociaż były też jakieś punkcje, przepuklina. Pierwsza operacja, jaką pamiętam, miała miejsce w Otwocku, była operacją bioder. Potem robiono stopy, kolana.
A.D.: Masz jakieś sztuczne części?
W.U.: Nie, jeszcze nie (śmiech). Wszystko przede mną.
A.D.: Do szkoły chodziłeś w szpitalach?
W.U.: W osiemdziesiątym piątym roku, kiedy rozpoczynałem edukację, nie było czegoś takiego jak integracja czy szkoły integracyjne. Moja mama uczyła w liceum. Tuż obok znajdowała się podstawówka, do której mnie przyjęto. Najpierw w niej się uczyłem, a potem chodziłem do najcudowniejszego na świecie liceum.
A.D.: Pamiętasz ten dzień, w który po raz pierwszy znalazłeś się w klasie pełnej zdrowych dzieci?
W.U.: Znowu miałem szczęście. Trafiłem na wspaniałą panią, a mało która wychowawczyni chciała mieć w swojej klasie dziecko z porażeniem mózgowym. Bały się takiej odpowiedzialności. Ale moja pani – mimo że chyba też miała obawy – powiedziała w klasie tak po prostu: „Słuchajcie, to jest wasz nowy kolega. Pamiętajcie, że Wojtek porusza się inaczej niż wy i trzeba wziąć mu teczkę”. Pani Krystyna Szudracka, którą pozdrawiam serdecznie, tak właśnie powiedziała na pierwszej lekcji. I tak było. W liceum było podobnie.
A.D.: A jak przyjęli Cię rówieśnicy? Normalnie?
W.U.: Takie mam wrażenie. Były dzieciaki, które ze mnie się śmiały: „Kulas”, „Kulas” czy inaczej. Ale jakoś specjalnie, dzięki mojemu tacie, który ma spory dystans do życia, specjalnie się tym nie przejmowałem.
A.D.: Wśród ludzi zachowywałeś się dzielnie. A jak było wtedy, gdy byłeś sam? Nie zadawałeś sobie pytania, dlaczego akurat Ciebie to dotknęło?
W.U.: Pamiętam taki moment. To było raz w życiu i trwało trzydzieści sekund. Po jednej z operacji, kiedy znajdowałem się w gipsie od stóp do piersi, poczułem, że nie dam już dłużej rady. „Panie Boże, dlaczego tak?” – pojawiło się we mnie pytanie. Było to bardzo silne doznanie, pamiętam je do dzisiaj. I naprawdę trwało trzydzieści sekund. To zdarzyło się tylko raz.
A.D.: Nieraz walczyłeś z bólem. Jak sobie z tym radziłeś?
W.U.: Znowu coś niesamowitego. W dzień, kiedy leżałem po operacjach, byłem radosny. Nic mi nie było. I kompletnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, że potwornie płaczę nocami. Rodzice zwrócili się o pomoc do psychologa. Poradził on, żeby rodzice nagrali ten mój szloch na magnetofon. Mam gdzieś tę kasetę do dzisiaj. Rzeczywiście, płakałem i krzyczałem.
A.D.: W szkole dobrze się uczyłeś?
U.W.: Miałem problemy z nauką, z pisaniem, z utrzymaniem ołówka w ręku. Musiałem to wszystko zdobywać ogromną pracą. W liceum miałem nawet taki moment, że powiedziałem sobie: „Nie, nie dam już rady, za dużo tego. Jestem za głupi”. Ale potem, gdy miałem niemal atak epileptyczny chyba na skutek tego stresu, powiedziałem sobie: „Nie, szkoda zdrowia i życia”. Usłyszałem od mojej polonistki: „Wojtek, to wszystko da się przewalczyć”, a potem była specjalna rada pedagogiczna dotycząca mojej osoby. Nauczyciele postanowili, że znacznie ułatwią mi edukację, np. że będę pytali mnie ustnie, tak żebym nie musiał pisać klasówek. Tego nie stosuje się, niestety, dzisiaj wobec wielu niepełnosprawnych ludzi. Tymczasem to nie są jakieś działania obniżające poziom nauczania czy wymagań stawianych uczniowi, a jedynie zwyczajna życzliwość. Mówię to nie bez podstaw. Mój brat cioteczny, starszy ode mnie, do dzisiaj nie zdał matury. Siedzi teraz w domu.
A.D.: Zdradź teraz, gdzie pracujesz.
W.U.: Moja mama zawsze sądziła, że moją specjalnością są języki obce. Znam angielski, ale to nie jest mój „konik”. Po maturze myślałem, żeby wybrać polonistykę. Ale już od trzeciej klasy licealnej słuchałem jednej z rozgłośni radiowych. Słuchałem fantastycznych audycji i pomyślałem: „Ja też tak chcę”. Niektórzy ludzie stwierdzali też, że mam fajny głos, więc mógłbym pracować w radiu. I to się spełniło. Po skończeniu podyplomowo dziennikarstwa i dwuletniej praktyce, zacząłem pracować w radiu. Dzięki panu Wiktorowi Legowiczowi znalazłem się najpierw na praktykach w redakcji programów katolickich, bo zawsze ten temat był mi bliski, a teraz jestem w „Czterech porach roku” w Polskim Radiu.
A.D.: Miałeś kiedyś dziewczynę?
W.U.: Śmieję się, że jestem opóźniony w rozwoju w tej kwestii, ale szybko dojrzewam. Kiedy moi koledzy w wieku piętnastu, czternastu lat całowali się z dziewczynami gdzieś w parku pod kasztanem, ja cały czas żyłem rzeczywistością szpitalną. Może ktoś inny buntowałby się: „Dlaczego nie mogę być na imprezach?”, „Dlaczego nie mogę być z dziewczynami?”. Tymczasem też nie przeżywałem takich dylematów. Nie brakowało mi tego chyba. Dopiero po studiach, w dobie Internetu zacząłem poznawać niezwykłe osoby. Był ktoś, z kim myślałem, że spędzę życie, ktoś, komu bardzo dużo zawdzięczam… I teraz też jest ktoś…
A.D.: Hmm…
W.U.: Pytałaś, jak to jest z tym moim strachem, czy nie boję się, że jestem inny… Zacząłem się tego bać właśnie teraz, kiedy myślę poważnie o założeniu rodziny, że chciałbym mieć dzieci… Przy całej miłości do mojej mamy, wiem, że bardzo „trzymała mnie pod kloszem” przez całe dzieciństwo. Często – nie ze złej woli, ale z troski – wiele rzeczy robiła za mnie. To powoduje, że wielu rzeczy muszę nauczyć się sam. Troszkę boję się tego, że znowu będę musiał przejść przez przyspieszony kurs dorosłości: tak jak z mentalnego piętnastolatka musiałem dorosnąć do roli partnera w życiu, w byciu wspólnym – na razie nie do końca oficjalnym, bo nadal mieszkam z rodzicami; ale już jakieś głębsze relacje nawiązują się… Tego życia trochę się boję.
A.D.: A myślisz, że to możliwe, żebyś sam zamieszkał?
W.U.: Teoretycznie – tak. Praktycznie – też bym się tego bał. Na razie nie czuję się na tyle stabilny finansowo, żeby stabilnie zamieszkać. Ale myślę, że tak… To byłaby dla mnie najlepsza szkoła życia. Trochę tak było w akademiku, ale tam też zawsze miałem w odwodzie chłopaków, z którymi mieszkałem. Albo dziewczyny.
A.D.: Kobieta, która będzie Twoją żoną, będzie musiała obdarzać Cię miłością niezwykłą. Wiąże się z tym poświęcenie i opieka.
W.U.: Wrócę do radia i moich spotkań z ludźmi… Nagranie w domu pani Kasi Grocholi: siedzimy, gadamy, tak swobodnie. W pewnym momencie słyszę: „Wojtek, a mogę szczerze?”. „Jasne” – odparłem. „Nie każda kobieta będzie chciała z tobą być, bo bycie z tobą nie jest łatwe, bo to będzie inne, bo to się wiąże z poświęceniem. Ale jeśli spotkasz kobietę, która mimo wszystko będzie z Tobą chciała być, to będzie ona cudowna”. I to się sprawdza.
A.D.: A nie będziesz miał nigdy wyrzutów sumienia, że odbierasz tej kobiecie wiele fantastycznych momentów, jakie mogłaby mieć z innym mężczyzną?
U.W.: To zależy od wyboru, od świadomości tej drugiej strony, że nigdy razem nie wejdziemy na przykład na Mount Everest, ale, w zamian za to, przeżywamy wiele innych cudownych rzeczy.
A.D.: Znam wiele osób niepełnosprawnych – i rozumiem je – które są potwornymi egocentrykami. Rozumiem, że osoba niepełnosprawna często musi walczyć o wiele rzeczy i stąd ten egocentryzm. Jesteś egocentrykiem?
W.U.: Moi przyjaciele twierdzą, że tak. Widzę to zresztą sam po sobie. To jest proste. Jeśli dziecko żyje „pod kloszem”, bo traktuje się je jako takie biedne, wychudzone, pokrzywdzone i wszystko kręci się wokół niego, to egocentryzm przychodzi automatycznie. Dlatego u osób niepełnosprawnych ten egocentryzm nieraz bywa większy. Ode mnie więc tylko zależy, jak dużo tego egocentryzmu ujawnię.
A.D.: Co ta choroba w Tobie wypracowała?
W.U.: Jeden z moich przyjaciół powiedział, że gdybym nie był niepełnosprawny, to pewnie byłbym bardzo wredny. Być może rzeczywiście by tak było. A co mi dała choroba? Ogromnie wielu dobrych, życzliwych ludzi. Nie wiem, czy w innej sytuacji bym ich spotkał.

TVP2, 24 stycznia 2011 r., godz. 12.15

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz