Archiwum

Jacek Romańczyk

21 marca 2011 r.

Zapis Rozmowy z Jackiem Romańczykiem, chorującym na nowotwór jądra, i jego żoną Anną

Anna Dymna: Witajcie. To jest nasz bruderszaft. Aniu, Jacku (wręcza rozmówcom kamyki).
Jacek Romańczyk: Witam, dziękuję.
Anna Romańczyk: Dzień dobry. Piękny kamyk… Dziękuję.
A.D.: Jacek jest powodem naszego dzisiejszego spotkania. Jesteście małżeństwem ile lat? Dziesięć?
J.R.: Ponad dziesięć.
A.D.: Jesteście rodzicami bliźniąt…
A.R.: Oli i Szymona. Mają dwa i pół roku.
A.D.: Ty, Jacku, urodziłeś się zdrowy?
J.R.: Zupełnie zdrowy.
A.D.: Do którego roku życia było wszystko w porządku?
J.R.: Do szesnastego. Wtedy pojawiły się pierwsze objawy, bóle w okolicy kręgosłupa lędźwiowego. Prześwietlenie wykazało, że mój kręgosłup jest krzywy. Bóle tak się nasiliły, że nie mogłem stać, kucałem na przystanku, w autobusie – najlepsza pozycja to było albo kucanie, albo siedzenie. Pojechałem z mamą na USG. Mama wyszła do mnie na korytarz z gabinetu nic nie dając po sobie poznać, że coś jest ze mną nie w porządku. Powiedziała tylko, że musimy pojechać do szpitala zrobić kolejne USG. Zrobiliśmy je. Półtorej godziny później byłem po operacji.
A.D.: Co to była za operacja?
J.R.: Zabieg usunięcia jądra.
A.D.: Wiedziałeś, że to rak?
J.R.: Wtedy jeszcze nie. Nie dopytywałem, nie interesowałem się tym. Mama niczego nie mówiła. Lekarz powiedział jej: „Choroba jest już tak zaawansowana, że niech pani weźmie syna do domu i modli się jedynie, bo nie ma już żadnych szans”.
A.D.: Jednak trafiłeś na oddział onkologiczny?
J.R.: Mniej więcej po dwóch tygodniach mama stwierdziła, że coś trzeba z tym zrobić. Pani profesor, która oglądała papiery, zapytała moją mamę, czy chce, żeby jej dziecko umarło. Mama wtedy zapytała, co miała robić, skoro lekarz wydał taką, a nie inną diagnozę.
A.D.: Dostałeś wtedy wreszcie chemię?
J.R.: Tak. Po niej szansa na to, że będę żył, wynosiła siedemdziesiąt procent – jeśli przetrzymam tę dawkę. Tak też się stało.
A.D.: Wyczytałam, że na raka jądra choruje co roku około tysiąca, tysiąca pięciuset osób i że siedemdziesiąt procent z tej liczby jest uleczalna.
J.R.: Tak, nawet więcej, jeśli nowotwór jest wcześnie wykryty.
A.D.: Jak znosiłeś chemię? Ile jej dawek otrzymałeś?
J.R.: Miałem trzynaście serii. Praktycznie trwało to przez cały rok.
A.D.: I jak się czułeś?
J.R.: Szczerze? Fatalnie. Wyłysiałem, schudłem chyba ze trzydzieści kilogramów. Każda chemia była okupiona strasznymi nerwami. Sam się zastanawiałem, skąd we mnie tyle agresji.
A.D.: Opowiadałeś mi, że przez ten cały czas nie wiedziałeś, że chorujesz na raka.
J.R.: Tak… Nawet kiedy leżałem w Centrum Onkologii i dostałem pierwszą chemię, nie miałem świadomości, czym jest moja choroba, z czym się wiąże. Dopiero – pamiętam – na odpuście spotkał mnie kolega. „Jacek, ty żyjesz jeszcze? – zapytał. – Przecież masz raka”. Wszyscy wiedzieli, co mi dolega, tylko ja tego nie wiedziałem. Dopiero tamto zdarzenie uświadomiło mi, co mi tak naprawdę jest.
A.D.: Po tej chemii rak ustąpił? Bóle też?
J.R.: Wszystko ustąpiło. Byłem zupełnie zdrowy.
A.D.: I Ania pojawiła się w Twoim życiu. Kiedy to było?
A.R.: Rok po chorobie. Zaraz po zakończeniu roku szkolnego Jacek przyszedł do mojego kościoła. Pamiętam, że siedziałam z tyłu w kościele i wszedł chłopak. Nie widziałam go z przodu. Stał do mnie tyłem.
A.D.: Ale zwróciłaś na niego uwagę?
A.R.: Nie wiem. To jest właśnie miłość, to coś, ta iskra… Najpierw pomyślałam, że jest dużo starszy i ma żonę i dzieci. Oczywiście całą mszę odprawiałam na nim (śmiech).
A.D.: Patrzyłaś na niego cały czas?
A.R.: Oczywiście (śmiech).
A.D.: Widziałeś to?
J.R.: W ogóle nie widziałem wtedy Ani.
A.R.: Ale tydzień później odprowadzał mnie wzrokiem, kiedy szłam do komunii świętej… Spotkały się nasze oczy. Tydzień później przyszedł z kuzynem, ja – z koleżanką. Koleżanka znała kuzyna, więc wiedziała, że Jacek może mieć dziewczynę, ale nie ma żony. Po mszy szłyśmy ulicą. Oni jechali samochodem. Zatrzymali się. Jacek był cały bordowy. A kuzyn mówi: „Słuchajcie, dziewczyny, jedziemy dzisiaj nad wodę. Może zabierzecie się z nami?”. Odpowiedziałam: „Wiecie, nie znamy się jeszcze, więc tak łatwo nie pójdzie”. A Jacek na to: „To dobrze, bo nie ma miejsca. Chyba że w bagażniku” (śmiech).
A.D.: Pojechaliście nad tę wodę czy nie?
A.R.: Nie, nie… W zasadzie później nie widywaliśmy się. Potem, przypadkiem, spotkaliśmy się w parku, w naszym, osiedlowym. I tak się zaczęło… Kuzyn podszedł i Jacek właściwie uciekł za jakieś krzaki, a ja do kuzyna zaczęłam zagadywać, kim jest ten przystojny mulat.
A.D.: A dlaczego byłeś bordowy?
J.R.: Z reguły jestem nieśmiały.
A.D.: A to Ty czerwony byłeś… Myślałam, że opalony albo coś… Ty się wstydziłeś, a Ty go ścigałaś. Wzrokiem i nie tylko.
A.R.: Ciut (śmiech).
A.D.: I w końcu doszło do tego, że zostaliście razem.
A.R.: Stało się to po trzech tygodniach.
A.D.: A kiedy Jacek powiedział Ci, że miał przeszłość onkologiczną?
A.N.: Przyszedł na moje imieniny i – od słowa do słowa – zapytał, czy zostanę jego dziewczyną. Ale zaznaczył, że muszę wiedzieć o jednej rzeczy – że był chory na raka. Nie powiedział wtedy, jaki to był rak. Ta rozmowa odbyła się rok później i była to chyba nasza najbardziej krępująca rozmowa. Zarówno on się krępował jak i ja też nie wiedziałam, jak się zachować, żeby go nie zrazić i nie skrzywdzić.
A.D.: Trzy lata ze sobą chodziliście, a potem był ślub.
A.R.: Tak. Miałam dziewiętnaście lat, a Jacek dwadzieścia jeden. Wszyscy „obstawiali”, że jestem w ciąży, że to pewnie „wpadka”. Ale to było dane nam gdzieś z „góry”… przez aniołów, przez Pana Boga.
A.D.: A powiedziałaś swoim rodzicom, że Jacek był chory?
A.R.: Tak.
A.D.: I co oni na to?
A.R.: Rodzice nie mieli nic przeciwko. Mama bardziej była przerażona tym, że tak młodo wychodzę za mąż. Natomiast były „życzliwe” osoby, które przychodziły do mnie i mówiły, żebym nie zawierała z Jackiem związku małżeńskiego, bo nigdy nie wiadomo, co będzie po takich jego przejściach, żebym się dobrze zastanowiła. Ale jak miłość człowieka dorwie, to człowiek nie zastanawia się nad takimi rzeczami.
A.D.: Pobraliście się i byliście szczęśliwi. Ile lat to trwało, że wszystko było w porządku?
A.R.: Przez dwa lata. Remontowaliśmy, planowaliśmy…
A.D.: I pewnego dnia jednak zadzwoniono z tej onkologii…
J.R.: Przyszedł list, że, z powodu pogarszających się wyników, muszę stawić się na kolejne badania.
A.D.: Aniu, poszłaś z nim wtedy?
A.R.: Tak. Szukałam wszelkich możliwych wytłumaczeń, byle nie dopuszczać myśli o chorobie Jacka. Bo jeżeli miałaby być to choroba, to wydawało mi się, że jestem za słaba, żeby przez to przejść. Pamiętam to jak dzisiaj: był szary, brzydki dzień, piętnastego października. Jacek był bardzo spokojny – myślę, że wiedział, że to jest nawrót choroby. Wyszedł z gabinetu i powiedział: „Wiesz, muszę jeszcze dziś wrócić do szpitala, bo mam nawrót raka”. To jest taki moment, kiedy człowiekowi „zapada się dach na głowę” i tak naprawdę cały świat. Wyszliśmy ze szpitala i zdążyłam zadać sobie tysiące pytań: „Dlaczego my?”, „Dlaczego znowu?”, „Przecież już chorował, więc po co ma chorować po raz kolejny?”. To był bardzo trudny moment. Tego samego dnia wróciliśmy do szpitala. Wydawało mi się: ach, chemia, jakaś tam kroplówka... Człowiek w ogóle nie zdawał sobie sprawy, co to jest leczenie onkologiczne. Potem zaczęły się objawy: potworne boleści, wymioty… Nie wiedziałam, co mam robić. On wymiotował, a ja nad nim stałam i płakałam. Były momenty, kiedy mój spokojny Jacek zamieniał się w agresywnego człowieka. Wracał po chemii i – zamiast się położyć, bo był dwudziestostopniowy, trzeszczący mróz na dworze – wychodził coś robić do piwnicy. „Jacusiu, wracaj do domu” – prosiłam. A Jacuś brał mnie za ubranie, potrzepał mną i odpowiadał: „Wynoś mi się stąd”. To były bardzo trudne momenty, kiedy miłość zostaje wystawiona na ogromną próbę. Miałam dwadzieścia trzy lata.
A.D.: Był taki moment, że chciałaś go zostawić?
A.R.: Nie. Pierwszego wieczoru, kiedy wróciłam ze szpitala, kiedy Jacek wziął pierwszą chemię, usiadłam sobie i pomyślałam: „Boże, wiem, że dasz mi siłę”. Zostawić go nie mogłam, bo za bardzo go kochałam. To nie byłoby ludzkie i zgodne z moim sumieniem. Może jestem niepoprawną romantyczką, ale zawsze wierzyłam, że miłość potrafi wszystko pokonać.
A.D.: A Ty, Jacku, kiedy widziałeś, jak ona się zachowuje, jak cierpi, to co sobie myślałeś? Nie mówiłeś nigdy: „Zostaw mnie”?
J.R.: Były takie momenty, kiedy… Miałem dość tak naprawdę tego leczenia, tej chemii. Wszystko się przypomniało, po pierwszej kroplówce wiedziałem już, co mnie czeka. Zdawałem też sobie sprawę z tego, co będzie czekało Anię… Tak, były takie momenty, kiedy mówiłem do niej: „Zostaw mnie”.
A.D.: Przerzuty gdzie wtedy były?
J.R.: Do wątroby i węzłów zaotrzewnowych. To była sprawa dużo lepsza niż wtedy, kiedy pierwszy raz zachorowałem. Było mniej tych przerzutów, więc można było jakoś szybko się z tym uporać.
A.D.: Udało się wtedy?
J.R.: Tak. W ciągu pół roku, po chemiach, uznano mnie za wyleczonego po raz drugi.
A.D.: Czy wtedy pomyśleliście o dzieciach?
J.R.: Ta radość nie trwała długo. Trwała tak naprawdę tylko miesiąc. Okazało się, że trzeba wracać na kolejne chemie.
A.R.: W ciągu tego miesiąca cieszyliśmy się niesamowicie…
J.R.: Tak, pomyśleliśmy też wtedy, że zrobimy badanie, czy możemy mieć dziecko, ale, niestety, nie miałem w spermie żadnych plemników.
A.R.: Ani żywych, ani martwych. Wtedy zgłosiliśmy się do kliniki leczenia bezpłodności. Tam lekarz zaprosił nas na rozmowę. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, by Jacek kiedykolwiek mógł mieć swoje biologiczne dzieci; chyba że zdarzy się cud, w co on wątpi, i że pozostaje nam adopcja, a ojcem jest przecież nie ten, który zrobi, lecz ten, który wychowa.
A.D.: I zaczęliście się starać?
A.R.: To był trudny czas. Schodziliśmy z trzeciego piętra kliniki, a Jacek powiedział mi, że mam go zostawić, bo on do niczego się nie nadaje. Szliśmy razem po tych schodach i oboje płakali jak bobry. Dostałam wstrętu na widok kobiet w ciąży i takiego doznania, że chodzi się do znajomych, tu są dzieci, tam są dzieci, a my wracamy do domu, a w nim jest potworna pustka i cisza – człowiek nie widzi sensu w tym, z czym walczy. Zadzwoniłam wtedy do ośrodka adopcyjnego. Miła pani poinformowała mnie, że, owszem, przejdziemy wszystkie kwalifikacje, ale, jeśli mamy chorobę nowotworową, to zawsze będziemy spadać na koniec listy. Kolejny więc cios, że tą drogą też nie ma szans. Wtedy nasze życie przysłonił kolejny atak choroby. Jacek dostał kolejne trzy serie chemioterapii, która nie pomogła. Przeszedł bardzo ciężką operację węzłów zaotrzewnowych w Krakowie. W zasadzie lekarze w Krakowie rozłożyli ręce, powiedzieli: „Bardzo nam przykro, ale mąż ma wszędzie przerzuty, nie ma sensu…”. Dowiedziałam się, że w Warszawie jest wielkie centrum onkologii. Tam zawieźliśmy Jacka. Tam podjęto się operacji i wcale nie powiedziano, że to koniec.
J.R.: Tam nam dano nadzieję tak naprawdę.
A.D.: Ty pracowałeś, Jacku?
J.R.: Robiłem to, na ile byłem w stanie. Miałem ogromne szczęście, że trafiałem na świetnych szefów, którzy nie dość, że byli wyrozumiali, to jeszcze mi pomagali.
A.D.: Co myślałeś sobie o swoim losie? To tak, jakby ktoś Cię kopał i podawał Ci rękę i znowu kopał, i znowu rękę podawał, odbierał nadzieję i ją dawał. Z Bogiem o tym rozmawiałeś?
J.R.: Nigdy nie zadawałem sobie pytania: „Dlaczego ja?”, „Dlaczego ja po raz drugi i trzeci?”. A nawet odwrotnie myślałem. Kiedy myślałem o Ani albo o znajomych, uważałem: „Dobrze, że to ja”. Nie wyobrażam sobie, żebym to ja mógł patrzeć na cierpienie bliskich.
A.D.: A Ty sobie poradzisz…
J.R.: Dokładnie: ja sobie poradzę.
A.D.: Potem, 1 czerwca…
A.R.: Tak, minęły trzy lata od tamtej magicznej rozmowy z lekarzem w klinice leczenia niepłodności, gdy Jacek po raz trzeci został uznany za wyleczonego i nasze myśli znowu skierowały się na adopcję – mieliśmy złożone dokumenty w ośrodku adopcyjnym w Sosnowcu, ale ciągle coś się wydłużało, wydłużało – tak trochę „z głupa” powiedziałam: „Jacek, idź zrób badanie nasienia. I tak nic nie będzie, ale zrób je”. Pojechaliśmy razem odebrać wyniki. Nawet nie popatrzyliśmy na tę kartkę. Już wychodziliśmy z kliniki, kiedy nagle powiedziano nam, że musimy udać się na konsultację, bo Jacek ma żywe plemniki. Nagle był błysk…
A.D.: To był ten cud, prawda?
A.R.: Tak. Potem, oczywiście, trzeba było zrobić mnóstwo badań po to, żeby sprawdzić, czy nasienie jest zdrowe i nie uszkodzone w jakiś sposób, no i tym wielkim cudem, 9 lipca 2008 roku, na świat przyszła Ola i Szymon – chyba najpiękniejszy dzień naszego życia.
A.D.: Opowiadacie mi to trochę tak, jakbyście relacjonowali jakąś niezwykłą, egzotyczną podróż swojego życia. Kiedy pierwszy raz Was spotkałam, myślałam, że dzieci się urodziły, że jest wszystko dobrze…
J.R.: Tak, kolejny nawrót choroby, chemia przestaje działać i nie wiadomo, co robić. W Polsce lekarze twierdzą, że nie mają pomysłu, kończą się możliwości…
A.D.: Skąd wzięliście pieniądze na konsultacje zagraniczne?
A.R.: W ciągu jednego wieczoru założyliśmy blog. To jest magiczne i cudowne, jakie niezwykłe rzeczy wydarzyły się w trakcie tej choroby – człowiekowi wydaje się, że jest sam i nagle dzieją się niespodziewane rzeczy. Nazbieraliśmy kwotę, która pozwoliła Jackowi polecieć na konsultacje do Stanów Zjednoczonych. To było gdzieś tam pisane ręką Opatrzności.
J.R.: I otrzymałem nowe leczenie.
A.R.: Przez cały czas wiedzieliśmy, że Jacek ma przerzuty na otrzewnej, a ta jest mało ukrwiona i chemia systemowa, jaką otrzyma ze Stanów, na pewno tych przerzutów nie zniszczy. Generalnie pacjent, który ma przerzuty na otrzewną, jest uważany w Polsce i na świecie za skreślonego. On był w Stanach, a ja siedziałam po nocach przy komputerze szukając, co jeszcze możemy zrobić. Znalazłam klinikę w USA, gdzie po raz pierwszy zastosowano metodę perfuzji chemicznej dootrzewnowo podgrzewanej do czterdziestu dwóch stopni Celsjusza. I – jakimś cudem – znalazłam też klinikę w Gdańsku, gdzie tę metodę stosują. Nie czekając wiele zatelefonowałam do pana doktora, który gdzieś tam na światłach stał w samochodzie, i powiedziałam: „Ja pana błagam, bo walczę o swojego męża, on jest teraz w Stanach, ale czy mógłby pan skonsultować…”. Pan doktor powiedział, że nie słyszał, by tę metodę stosować na nowotwór jądra, ale można spróbować, bo nie ma nic do stracenia.
A.D.: To polega na tym, że tę chemię wlewa się do środka i „kąpie się” w niej wnętrzności?
J.R.: Tak, przycina się powłokę skóry, wlewa się do środka tę chemię, no i „płucze się” około półtorej godziny, po czym zamyka się pacjenta i odprowadza tę chemię przez rury „zainstalowane” do brzucha.
A.D.: Powiedzieli ci, że jesteś wyleczony czy nie?
J.R.: Niestety, nie…
A.D.: A teraz jak się czujesz?
J.R.: …
A.R.: W zeszłym roku, w kwietniu, pani doktor powiedziała: „Słuchajcie, nic z tym już nie róbcie. Jacek ma jedną nerkę…”. Pytanie: czy chcę mieć męża, który leży na OIOM-ie podpięty pod dializy, czy pożyjemy jeszcze razem rok, dwa, może trzy i będziemy się tym cieszyć się. Pamiętam, że kiedy wyszliśmy z kliniki, poszliśmy się przejść przez Złote Tarasy. Myślałam sobie: „Boże, ci ludzie biegają za tymi pieniędzmi, ulotnymi sprawami, a obok mnie idzie człowiek i jestem kompletnie bezsilna, bo nie wiem, co zrobić…”...
J.R.: Nie spoczęliśmy na laurach. Jeśli okaże się, że jest jakieś malutkie okienko szansy, to będziemy tam stukać. Mam teraz trochę taki komfort chyba…
A.D.: Trzeba żyć i się cieszyć…
A.R.: … dniem dzisiejszym. To jest recepta na tę chorobę i nasze obecne życie – cieszenie się każdym dniem i pomaganie innym. Na przykład odkąd założyłam blog, przychodzą dziesiątki SMS-ów od kobiet, które dopiero zaczynają przechodzić przez taką historię. Pytają: „Skąd bierzesz siłę?”. I jest niesamowicie miłe, gdy po dwóch-trzech miesiącach przesyłają informację, że ich mąż jest już zdrowy, a one odnalazły siłę… Te wszystkie cudowne zdarzenia, to, że wygraliśmy te osiem lat, mamy dzieci, to, że na przykład nasi przyjaciele spełnili marzenie Jacka, przyszli w sobotę i powiedzieli: „Słuchajcie, w przyszłą sobotę lecicie do Ojca Świętego na grób” – to jest piękne. Zawsze kiedy zdawało się, że już leżymy i nie potrafimy wstać, pojawiał się ktoś, kto dodawał nam skrzydeł. Doszliśmy do takiego momentu, że ludzie wokół boją się mówić o śmierci, a my o niej normalnie rozmawiamy, układamy pewne rzeczy. Jacek zaproponował pewnego razu: „A może byśmy jakiś casting na twojego nowego męża zrobili?”. Albo, jak ma wyglądać pogrzeb, że napisze list pożegnalny. Jasne, że są takie momenty, gdy siedzimy i płaczemy jak bobry.
J.R.: Nie wiadomo, czy ta choroba jest cierpieniem, krzyżem czy błogosławieństwem. No kto to wie?

TVP2, 21 marca 2011 r., godz. 12.30

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz