Archiwum

Olimpia i Janusz Gajdamowicz - wypadek komunikacyjny

1 grudnia 2008 r.

Olimpia Gajdamowicz jest kobietą silną, ambitną, obdarzoną charakterem i dystansem do siebie. Potrafi dowcipkować i ripostować. Sprawia wrażenie osoby twardej, upartej, chociaż w żaden sposób cechy te nie ujmują nic z jej kobiecości.
Tamtego dnia, przed czterema laty w listopadzie, we Wrocławiu panowała niespodziewana śnieżyca, wiatr był porywisty. Pani Olimpia pracowała w swoim gabinecie stomatologicznym. Jej mąż, Janusz tapetował mieszkanie. Widząc, jaka pogoda panuje za oknem, zatelefonował do żony. Radził, by w takich warunkach nie wracała do domu samochodem, przeczekała śnieżną zamieć. Około 16 pan Janusz otrzymał informację od policji, że jego żona miała wypadek i znajduje się w szpitalu. Pojechał tam natychmiast. Lekarze poinformowali go, że kobieta jest nieprzytomna i ma bardzo ciężkie uszkodzenie pnia mózg. Zawyrokowali też: szans na przeżycie właściwie nie ma. Pani Olimpia znajdowała się w śpiączce farmakologicznej, jej funkcje życiowe podtrzymywały urządzenia ratujące życie.
„Starałem się być przy żonie cały czas – opowiadał Annie Dymnej pan Janusz. – Mówiłem do niej, opowiadałem o różnych rzeczach, czytałem książki, gazety… Ponieważ nasi synowie nie mogli odwiedzać żony w szpitalu, nagrywałem ich głosy na magnetofon i odtwarzałem je będąc przy łóżku Olimpii. Chciałem, by nie traciła kontaktu ze swoim dotychczasowym życiem. Mniej więcej trzy tygodnie po wypadku Olimpia zaczęła dawać pierwsze samodzielne oznaki życia Były one jednak bardzo niewyraźne. Nikt poza mną właściwie ich nie dostrzegał. Nawet lekarze nie bardzo wierzyli, gdy mówiłem, że żona reaguje na mój głos. Wbrew wszystkiemu i wszystkim od początku wierzyłem, że będzie dobrze. Synom powiedziałem prawdę, zaznaczając, że zrobię wszystko, by ich mama wróciła do domu”.
Po sześciu tygodniach pani Olimpia „złapała” samodzielny oddech. W tamtym dniu pan Janusz poczuł o świcie, że powinien natychmiast znaleźć się w szpitalu. Gdy tam dojechał, zastał żonę siedzącą na wózku. Patrzyła na niego tak, jak przed wypadkiem. Przygarnęła go do siebie sprawną ręką i zapytała z wyrzutem: „Dlaczego mnie tutaj zostawiłeś?”. Tych słów pan Janusz nie zapomni do końca życia.
Pełną świadomość kobieta odzyskała dopiero po trzech miesiącach. Wracała do niej krok po kroku. Na oddziale reanimacyjnym leżała trzy miesiące. Tyle samo na innych oddziałach. Jej rehabilitacja trwa do dzisiaj. Według statystyk, tylko jedna osoba na tysiąc przeżywa tego rodzaju wypadek. Cud jest więc tutaj najwłaściwszym słowem. Po ośmiu miesiącach od tamtej dramatycznej chwili pani Olimpia wsiadła na rower. Jednak wypadek sprawił, że zapomniała, jak się pływa. „Tej umiejętności musiałam się uczyć od nowa – mówiła żartobliwym tonem Annie Dymnej. – Teraz moim marzeniem jest powrót do zawodu. Jestem ambitna, więc ufam, że się uda”.
„Spodziewałaś się, że masz takiego dzielnego mężczyznę?” – zapytała aktorka.
„Nie spodziewałam się – odparła pani Olimpia. – Ale takie zdarzenia losu są sprawdzianem miłości małżeńskiej. Słowo »Dziękuję« nic w tym przypadku nie znaczy, bo słowa to niewiele. Liczą się tylko czyny”.

TVP2, 1 grudnia 2008 r., godz. 12.55

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz