Archiwum

Anna Kasperska - vulvodynia

26 stycznia 2009 r.

Trudno rozmawiać o chorobie, na której odciśnięte jest piętno wstydu, a może nawet społecznego tabu. Są jednak ludzie, którzy z odwagą i naturalnością traktują swoje schorzenia – jakiekolwiek one są, mówią o nich otwarcie. Dzięki temu oswajają to, co ukryte w fałszu stereotypu i udowadniają, że wszystko, co ludzkie, należy traktować normalnie. Pomagają przez to i sobie, i innym.
Pani Anna Kasperska od lat cierpiała na vulvodynię – chorobę neurologiczną, która objawia się przewlekłymi zaburzeniami bólowymi sfer intymnych. Nie wstydziła się opowiedzieć o swoich dolegliwościach publicznie, w programie „Anna Dymna – Spotkajmy się”. W audycji wystąpiła wraz z panem Rafałem, swoim mężem. Na nagranie przyjechała z Londynu. Swoją otwartością i naturalnością wsparła zapewne wiele kobiet, które cierpią na vulvodynię, lecz, w odróżnieniu od pani Anny, wstydzą się o niej rozmawiać i niesłusznie czują, że ta choroba w zasadniczy sposób ujmuje im kobiecą wartość.

„Vulvodynia jest straszną chorobą – przyznała pani Anna. – Co rano objawia się najpierw swędzeniem sfer intymnych, potem uczuciem niesamowitych kłuć i bólu. Będąc w miejscu publicznym, nie można przecież podrapać się ani dotknąć, by odczuć ulgę. Trzeba zaciskać zęby i żyć z nieustannym cierpieniem. Zmienia się wtedy psychika. Przecież człowiek, który nieustannie odczuwa ból, inaczej odbiera bodźce zewnętrzne. Jest to rzadka choroba. Wiele kobiet nie wie nawet, co im dolega, podejrzewają u siebie najgorsze świństwa i nieraz wstydzą się pójść do lekarza”.

Pani Anna od lat cierpiała na nawracającą grzybicę. U kobiet to częsta przypadłość, na przykład powstająca w wyniku zażywania antybiotyków. Z czasem jednak przepisywane jej lekarstwa przeciwgrzybiczne nie przynosiły pożądanego efektu. Ginekolodzy wciąż zalecali nowe medykamenty. Bezskutecznie. Przyszła nawet chwila, gdy kobieta pomyślała, że musi nauczyć się żyć w nieustannym dyskomforcie, bo innego wyjścia nie ma. Żaden z polskich lekarzy nie zdiagnozował u niej vulvodyni – trudno określić, czy z braku możliwości, czy wiedzy. Problem zresztą jest złożony: vulvodynia nie jest chorobą ani stricte ginekologiczną, ani neurologiczną. Nieraz wymaga także, by pacjentka zasięgnęła porady psychologicznej.

„Od lat pracuję i mieszkam w Anglii – kontynuowała pani Anna. – Po wizytach o wielu lekarzy, postanowiłam nie przyjeżdżać już do Polski na badania. W Londynie zdiagnozowano mnie w pierwszej klinice, do jakiej poszłam. Zrobiono mi testy na obecność wszelkich bakterii. Okazało się, że żadnych bakterii nie mam, a ból jednak istnieje. Dla angielskich lekarzy stało się więc jasne, że jest to vulvodynia. Pod tym kątem poddano mnie leczeniu. Pracowałam z fizjoterapeutą, dietetykiem i psychologiem. Naturalnie zażywałam też odpowiednie lekarstwa. Po kilku miesiącach solidnego leczenia oraz wielu wyrzeczeń wszystko doszło do normy. Dzisiaj czuję się dobrze”.

Pani Ania nigdy nie wstydziła się mówić o swoich dolegliwościach. Opowiadała o nich nie tylko lekarzom, ale także koleżankom. O jej bólach od początku wiedział również pan Rafał. Mężczyzna przyznał, że właśnie przez to, iż znał problem swojej przyszłej żony, rozmawiał z nią o nim – pomimo zdarzających się komplikacji w pożyciu intymnym – nie widział powodu, by się od niej odsuwać. „Ważne było to, że mogłem uczestniczyć w problemie Ani – powiedział Annie Dymnej. – Gdyby było inaczej, z pewnością zacząłbym się niepokoić, że coś z moją dziewczyną jest nie tak”. Żona pana Rafała jest jednak wyjątkiem. Wiele polskich kobiet cierpiących na vulvodynię skrywa ze wstydem swoją chorobę. Spadające u nich libido powoduje, że czują się gorsze. W gronie tym występują nawet głębokie depresje, dochodzi do rozpadu małżeństw. Wszystko przez to, że o wielu rzeczach – również tych najintymniejszych – większość z nas nie potrafi rozmawiać. A przecież dla każdego człowieka, bez względu na płeć, powinny być to równie naturalne sprawy jak sen, jedzenie albo oddychanie.

„W dniu, w którym dowiedziałam się, że cierpię na vulvodynię, założyłam natychmiast stronę internetową poświęconą tej chorobie. Byłam zła na polskich lekarzy, że zamiast prawidłowo mnie zdiagnozować i leczyć, radzili, bym wyjechała gdzieś odpocząć. Rozumiałam, że w podobnej sytuacji do mojej znajduje się wiele polskich kobiet. Nie mają jednak możliwości leczyć się w Anglii. Potrzebują więc jak najwięcej informacji. Moja witryna internetowa ma im w tym pomoc. Powinny wiedzieć, że nie są same, a ich schorzenie da się leczyć”.

Pomimo że gości w programie „Spotkajmy się” było dwoje, Anna Dymna wręczyła im tym razem trzy kamyki. Ten trzeci przeznaczyła dla maleństwa, które pani Ania niebawem urodzi.

TVP2, 26 stycznia 2009 r., godz. 13.10

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz