Archiwum

Ewa Zielińska - paraolimpijka

18 maja 2009 r.

Ewa Zielińska: Na ogół tę chorobę przeżywałam radośnie. Nie ma co siedzieć i biadolić: „Ojeju, mam raka, może umrę, może coś tam…”. Według mnie, trzeba zaufać Panu Bogu przede wszystkim, zaufać jak dziecko. Wiara w Boga bardzo mi pomogła, ale też ludzie, którzy mnie otaczali, cały przemiły personel. Mogę nawet powiedzieć, że niektóre przyjaźnie przetrwały te dziewiętnaście lat. Teraz, z perspektywy czasu, myślę sobie, że Pan Bóg wybrał dla mnie taką drogę, postawił przede mną takich, a nie innych, ludzi. Nie biadolę, że nie mam nogi. Jestem szczęśliwa.

Zapis telewizyjnej rozmowy z 37-letnią Ewą Zielińska, brązową medalistką paraolimpiady w Pekinie

Anna Dymna: Witam Cię, Ewuniu.
Ewa Zielińska: Dzień dobry.
A.D: Wiem, że jesteś dużą dziewczynką, ale wyglądasz jak moja córeczka, w związku z tym będę Ci mówić „ty”…
E.Z.: Oczywiście.
A.D.: A to na pamiątkę naszej rozmowy (wręcza rozmówczyni kamyk).
E.Z.: Dziękuję bardzo. Kamyk na szczęście (śmiech).
A.D.: Słuchaj, kiedy tak na Ciebie patrzę, widzę, że jesteś zupełnie zdrowa. Zdrowa jesteś?
E.Z.: Mam taką nadzieję.
A.D.: W tym roku, na paraolimpiadzie, zdobyłaś jaki medal?
E.Z.: Brązowy. W skoku w dal.
A.D.: No to czego Ci brakuje?
E.Z.: „Na oko” niczego, ale chodzę o protezie. Nie mam lewej nogi. Amputowano mi ją powyżej kolana. Mam protezę do wysokości pachwiny.
A.D.: Dziwna rzecz. Wydaje się, że do skoku w dal potrzebne są obie nogi.
E.Z.: Tak się składa, że do biegania, do uprawiania sportu mam specjalistyczną protezę. W tej do codziennego użytku trudno by było skakać, biegać i uprawiać sport. Do tego służy mi proteza z „łychą” z włókna węglowego, która jest dynamiczna, pozwala nabrać prędkości na rozbiegu.
A.D.: To wygląda jak taki hak?
E.Z.: Tak.
A.D.: Odbijasz się od protezy czy od nogi?
E.Z.: Proteza służy mi do nabiegu, bo na belce odbijam się ze swojej nogi. Są na świecie zawodnicy, którzy odbijają się z protezy, ale ja, od początku, od kiedy zaczęłam uprawiać sport, odbijam się ze swojej zdrowej nogi. Trudno by mi było się przestawić.
A.D.: A odbicie od protezy jest silniejsze?
E.Z.: Mówią, że bardziej dynamiczne, ale można też sobie zrobić krzywdę. To są duże przeciążenia i coś niedobrego może się stać w kręgosłupie. Nie ma amortyzacji. Nauczyłam się skakać zdrową nogą i tak skaczę. Jakieś efekty to daje.
A.D.: A to jest Twój pierwszy medal na paraolimpiadzie?
E.Z.: Tak. To były moje drugie igrzyska paraolimpijskie. Pierwszy taki start miałam w Atenach. Tam był debiut, teraz – brązowy medal, spełnienie mojego marzenia od dziesięciu lat, czyli od chwili, kiedy zaczęłam uprawiać sport. Miałam już medale mistrzostw Europy i świata, ale do kolekcji brakowało mi medalu z igrzysk.
A.D.: Od kiedy zajęłaś się sportem?
E.Z.: Około dziesięć lat temu, jak już mówiłam. Za namową siostry. Wyjechałam ze swojej rodzinnej miejscowości o nazwie Kopojno w byłym województwie konińskim, obecnie wielkopolskie. Moja siostra wyjechała do Zielonej Góry za pracą i również mnie namówiła do wyjazdu do tego miasta. W większym mieście są większe możliwości. Trafiłam do Klubu Sportowo-Rehabilitacyjnego „Start”, który zrzesza sportowców niepełnosprawnych. Zaczęłam zabawę w sport: trochę pływałam, potem uprawiałam tenis, ale tak naprawdę odnalazłam się w lekkiej atletyce. Okazało się, że najlepsze wyniki odnoszę w bieganiu oraz skoku w dal.
A.D.: Dużo się ćwiczy, żeby mieć takie osiągnięcia?
E.Z.: Dużo. Mogę powiedzieć, że w roku przed igrzyskami w Pekinie wszystko postawiłam na jedną kartę. Przez cały czas pracowałam zawodowo i uprawiałam sport. To było zbyt duże obciążenie: siedem godzin w pracy, później trening… Życie w kieracie. Od siódmej do siódmej nie było mnie w domu. Trenowałam sześć dni w tygodniu. Dochodziły jeszcze wyjazdy na obozy. To zabiera dużo czasu, wysiłku, potrzeba też wytrwałości. Nie zawsze jest wszystko ładnie, pięknie, czasami bywa „pod górkę”, kontuzja, uraz… Dużo różnych rzeczy. W roku przed igrzyskami stwierdziłam, że, by sobie pomóc w spełnieniu marzenia, muszę „zawiesić” pracę zawodową. Teraz mogę z satysfakcją powiedzieć, że się opłacało podjąć ten trud, by stanąć na „pudle”.
A.D.: A pamiętasz ten moment, gdy na nim stanęłaś na nim, i dawano Ci medal?
E.Z.: Tak naprawdę do końca nie wierzyłam, że ten medal jest mój. Dwa dni przed startem miałam „doła”, bo zobaczyłam moje rywalki – Chinkę, Australijkę, Norweżkę – na treningu. „Co ja tutaj robię?” – pytałam siebie. Tym bardziej, że moje warunki fizyczne do skoku w dal nie są najlepsze. Pod tym względem trochę „kulałam” w stosunku do dziewczyn ze świata. Ale z tej niemocy, zwątpienia w siebie, udało mi się podnieść. Stwierdziłam, że nie po to tyle harowałam, żeby teraz poddać się bez walki. Powiedziałam sobie, że pójdę na skocznię i wystartuję jak najlepiej, by medal wywalczyć. Ale kiedy wyprowadzano nas do dekoracji, naprawdę nie do końca wierzyłam, że ten medal będzie mi dany. Myślałam, że za chwilę ktoś przyjdzie i powie, że to pomyłka i ten medal wcale nie jest dla mnie.
A.D.: Płakałaś?
E.Z.: Nie płakałam, ale wzruszenie było naprawdę duże.
A.D.: Ja bym płakała. Kiedy widzę, jak Was dekorują, to „ryczę”… (śmiech). Niezwykłe… A powiedz, ile skoczyłaś?
E.Z.: Skoczyłam swój nowy rekord życiowy, trzy sześćdziesiąt dwa. Można powiedzieć, że dla przeciętnego biegacza, skoczka to jest żaden wynik. Ale nasz sport należy brać inną miarą. Jesteśmy w różnych grupach startowych, ja reprezentuję tak zwaną F 42, czyli amputacja powyżej kolana. Australijka ustanowiła w niej nowy rekord świata, który wynosi trzy siedemdziesiąt trzy, czyli o jedenaście centymetrów więcej od mojego wyniku. Z kolei druga zawodniczka skoczyła tylko centymetr więcej niż ja.
A.D.: A Ty jesteś trzecia.
E.Z.: Tak. Jestem w czołówce światowej, no i z tego się cieszę.
A.D.: Ewuniu, rozmawiamy o tym, jak byś bez tej nogi się urodziła. Ale powiedz, co się stało?
E.Z.: Po prostu obudziłam się pewnego dnia i zobaczyłam, że mam coś na nodze, obok kostki – tak, jakby wyrosła mi druga kostka. Nie mogłam sobie przypomnieć sytuacji, czy się uderzyłam, czy źle stanęłam…
A.D.: Ile wtedy miałaś lat?
E.Z.: Siedemnaście. W sumie ta noga nie bolała mnie, nic mi nie przeszkadzało. Ale stwierdziłam, że pójdę do lekarza. Pomyślałam, tak trochę z lenistwa, że, skoro nie chce mi się ćwiczyć na wuefie, to lekarz wypisze mi zwolnienie z tych zajęć. Ale wiadomo jak to jest w przychodni: kiedy przychodziłam z kolejnym badaniem, jakie miałam wykonać, był inny lekarz. Każdy miał swoją mądrość i filozofię na to, co mi jest.
A.D.: Na tę kuleczkę. A to Cię bolało, swędziało?
E.Z.: Nie bolało, tak naprawdę. Lekarz, spoglądając na tę narośl, stwierdzał, że to jest kaszak albo jakaś torbiel, więc to nakłuje i płyn zejdzie. Nie pamiętam już, ile tych „wycieczek” do przychodni miałam…
A.D.: … i za każdym razem ktoś coś Ci tam nakłuwał?
E.Z.: Tak, próbowano ściągać płyn. Kiedy mówiłam, że podczas poprzedniej wizyty lekarz robił to samo, brano grubszą igłę. Skończyło się to tak, że dostałam skierowanie do szpitala, na ortopedię, żeby ten guzek usunąć. To był kwiecień. Stwierdziłam, że nie ma sensu robić tego w kwietniu, że pójdę do szpitala, kiedy rozpoczną się wakacje. Czas usunięcia guzka, z własnej woli, przesunęłam więc sobie o dwa miesiące. Kiedy poszłam na oddział, lekarze tak na dobrą sprawę też nie wiedzieli, co ze mną robić. Czekałam dwa tygodnie na ten zabieg, a nikt nie chciał się go podjąć.
A.D.: Coś Ci pobrano?
E.Z.: Nie. Leżałam w tym szpitalu, sama nie wiedząc po co. W końcu jakiś lekarz powiedział, że pójdę na dół do przychodni i tam mi pobiorą próbkę. Do tej przychodni, raz w tygodniu, we środy, przyjeżdżał z Poznania onkolog. Pobrał mi próbkę i powiedział, że za dwa tygodnie mam się zgłosić po odbiór wyników do Poznania. Pojechałam tam z mamą. Diagnoza była dla nas szokiem. Lekarz powiedział, że jest to nowotwór złośliwy. Było mi ciężko. W wieku siedemnastu lat dowiedziałam się, że ma śmiertelną chorobę.
A.D.: Powiedzieli, że to jest rak i że co Cię czeka?
E.Z.: Ze mną właściwie nie było żadnych rozmów, bo wtedy decyzje podejmowali rodzice.
A.D.: Od razu chcieli amputować nogę?
E.Z.: Z tego, co się dowiedziałam później od rodziców, tak. Za późno przyszłam do lekarza. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że w lipcu trafiłam do szpitala, guzek usunięto, miałam chemioterapię, sześć serii co trzy tygodnie, w kroplówce. Ten płyn był koloru pomarańczowego. Przyznam, że do dzisiaj mam awersję, kiedy widzę coś o tej barwie.
A.D.: Długo się leży pod taką kroplówką?
E.Z.: Ona „leci” bardzo powoli, więc gdzieś około doby. W jakimś sensie lekarz mnie na nią przygotował. Powiedział, że wyjdą mi włosy. Pomyślałam, że włosy to pół biedy – odrosną. Lekarz nie mówił mi jednak, że będę wymiotować. Pamiętam to jak dziś, był akurat obiad, podawano mi pierwszą chemię. Nie mogłam się ruszać, żeby kroplówka równo „leciała”. Karmiła mnie pielęgniarka, był gulasz i kasza (śmiech). Do dzisiaj nienawidzę kaszy, bo od razu zaczęłam tym jedzeniem wymiotować. Taka była reakcja organizmu. Całą noc wymiotowałam, a potem trzy dni leżałam plackiem i tylko piłam wodę. Nie miałam po prostu sił. Wszystkie wnętrzności mnie bolały. Straszne to było. Włosy nie wypadły mi od razu, tak, jak przewidywał lekarz. Wypadały stopniowo po kolejnych seriach chemioterapii.
A.D.: Te wymioty były po każdej chemii?
E.Z.: Organizm się przyzwyczaił. Też były, ale nie tak silne. Podawano mi leki, zastrzyki przeciwwymiotne, ale nie pomagało to bardzo. Jakoś jednak przetrwałam. Myślałam sobie, że z nadchodzącym rokiem wszystko będzie dobrze, ale, niestety, pod koniec września ta noga cała mi opuchła. Okazało się, że to jest nawrót choroby i należy amputować nogę.
A.D.: Wtedy już byłaś pełnoletnia?
E.Z.: Tak.
A.D.: Wyobrażałaś sobie życie bez nogi?
E.Z.: Nie myślałam wtedy w ten sposób. Lekarze powiedzieli, że muszą amputować nogę, by ratować moje życie, więc tak naprawdę nie było wyboru. Amputowano mi nogę poniżej kolana, ale wszystko się nie goiło. Pojawiły się podejrzenia, że nowotwór idzie wyżej, więc trzeba było wyżej ciachnąć. No nie wiem… Miałam jakieś wewnętrzne przekonanie, że widocznie tak musi być.
A.D.: Byłaś młodziutka dziewczyną. Jak wytrzymałaś to psychicznie?E.Z.: Połączyłam to z wiarą. Każdy w swoim życiu ma jakąś tam ścieżkę, drogę. Być może Bóg chciał, żebym podążała właśnie taką.A.D.: Trzeba być bardzo dojrzałym, by to zrozumieć, uwierzyć tak od razu…
E.Z.: Na ogół tę chorobę przeżywałam radośnie. Nie ma co siedzieć i biadolić: „Ojeju, mam raka, może umrę, może coś tam…”. Według mnie, trzeba zaufać Panu Bogu przede wszystkim, zaufać jak dziecko. Wiara w Boga bardzo mi pomogła, ale też ludzie, którzy mnie otaczali, cały przemiły personel. Mogę nawet powiedzieć, że niektóre przyjaźnie przetrwały te dziewiętnaście lat. Teraz, z perspektywy czasu, myślę sobie, że Pan Bóg wybrał dla mnie taką drogę, postawił przede mną takich, a nie innych, ludzi. Nie biadolę, że nie mam nogi. Jestem szczęśliwa. Cieszę się z tego, co mam.
A.D.: A miałaś chłopaka, gdy działo się to wszystko?
E.Z.: Nie. Zawsze uciekałam od chłopaków (śmiech).
A.D.: A teraz masz go?
E.Z.: Mam i nie mam trudno powiedzieć.
A.D.: A masz marzenie, żeby założyć rodzinę?
E.Z.: Mam trzydzieści sześć lat. Większość moich rówieśniczek ma już rodziny, dzieci. Ich dzieci są w szkołach średnich. A ja? To wygląda tak, jakbym cały czas przedłużała sobie młodość, zaczęłam bawić się w sport. Teraz, kiedy spełniłam już to swoje marzenie, stwierdzam, że przez całe życie w sport bawić się nie będę. Jeszcze wyraźnie nie marzę o tym, żeby mieć rodzinę, dzieci. Zawsze mnie to przerażało. Skoro miałam raka, to bałam się, że moje dziecko też miałoby raka.
A.D: A czy przez te wszystkie lata byłaś pod kontrolą lekarską?
E.Z.: Do pewnego czasu tak. Ale kiedy zaczęłam bawić się w sport, zaniedbałam trochę tę sferę. Teraz chcę do tego wrócić, bo pod koniec ubiegłego roku chciałam usunąć zmiany na skórze, które mi przeszkadzały. Usunęłam je w Poznaniu, w mojej „ukochanej” klinice. Wróciłam tam po latach. Lekarz trochę mnie skrzyczał, bo przyznałam się, że u onkologa po raz ostatni byłam pięć lat temu. Powiedział, że w Zielonej Górze powinnam znaleźć sobie lekarza i chodzić do niego w miarę systematycznie.
A.D.: Ta noga, której nie masz, czasami Cię boli?
E.Z.: Mówią, że bóle fantomowe zanikają po jakimś czasie. Ale ja te bóle, jakimś cudem, mam przez cały czas. Czasami w nocy nie mogę spać, bo tak mnie rwie stopa, której nie mam. Od razu przypomina mi się sytuacja, kiedy przebudziłam się po operacji i wyjeżdżałam z bloku operacyjnego. Myślałam: „Mieli mi ciachnąć nogę, a ja ją przecież cały czas czuję”. To był dla mnie szok. Nie odważyłam się od razu spojrzeć czy ta noga jest, czy jej nie ma. Dopiero jak byłam na oddziale i pielęgniarka poprawiała pościel, spojrzałam i okazało się, że, niestety, nogi nie ma. No ale co tam…
A.D.: Kiedy chodzisz, nie widać, że masz amputowaną kończynę. Co to za proteza?
E.Z.: Mam w niej staw kolanowy, stopę ruchomą…
A.D.: Biegasz?
E.Z.: Też sobie chodzę na trening, truchtam po lesie na przykład.
A.D.: A z czego teraz żyjesz?
E.Z.: Z nagród za medal. Ale, jak nagrody się skończą, trzeba będzie sobie znaleźć nowy sposób na życie.

TVP2, 18 maja 2009 r., godz. 12.55

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz