Archiwum

Przemysław Kowalik, Marek Plura - osoby na wózkach

19 marca 2007 r

W tym tygodniu gośćmi programu „Anna Dymna – Spotkajmy się” byli Przemysław Kowalik i Marek Plura. Obaj mężczyźni poruszają się na wózkach.

Trzy i pół roku temu, w trakcie samochodowej podróży z przyjaciółką do Warszawy, pan Przemysław miał wypadek. Przed auto, którym jechał, wyskoczył z lasu jeleń – to był ułamek sekundy, jakiego nikt nie mógł przewidzieć. W wieku 31 lat mężczyzna stał się kaleką. Nie miał jednak pretensji do nikogo. Do Boga również. Od chwili wypadku, jak przyznał, modli się codziennie.

- Najdziwniejsze było to, że po trzech tygodniach pobytu w szpitalu w Kaliszu, w stanie całkowitego paraliżu, chciano mnie wypisać do domu – opowiadał pan Przemysław. – Czułem się wtedy jak worek z ziemniakami, który po prostu chcą przerzucić z jednego miejsca w drugie i pozbyć się kłopotu. Mojej rodzinie udało się jednak znaleźć dla mnie miejsce w szpitalu w Międzyrzeczu, gdzie przez kilka tygodni przebywałem na rehabilitacji. Mój stan był bardzo poważny. Lekarze twierdzili nawet, że mogę nie przeżyć, więc informowano moich bliskich, że moje organy mogą posłużyć do przeszczepu. Organizm miałem jednak silny. Przezwyciężyłem kryzys.

Pan Przemysław odnosił wrażenie, że lekarze najchętniej umieściliby go w Domu Pomocy Społecznej i pozbyli się w ten sposób problemu. Nie godził się jednak na taki obrót sprawy. Uważał i nadal uważa, że o swoim życiu ma prawo decydować sam. Przez trzy lata żył jednak na granicy depresji. Nieraz myślał nawet o samobójstwie. Od kilku miesięcy jego stan psychiczny znacznie się poprawił. Obecnie mieszka ze swoją przyjaciółką, która podczas wypadku miała więcej szczęścia niż on. To ona opiekuje się mężczyzną.

- Z załamania wyszedłem dzięki mojemu serdecznemu przyjacielowi – kontynuował mężczyzna. – To on zorganizował dla mnie pierwszą imprezę charytatywną, poprowadzoną przez Irka Bieleninika, o nazwie „Wielka siła”, w której udział wzięli Mariusz Pudzianowski i Anetka Florczyk. Chodziło o zebranie pieniędzy na mój wózek inwalidzki. Udało się. Dostałem jeden z najlepszych wózków.

Dzisiaj pan Przemysław stara się pokazać inny osobom niepełnosprawnym, że na wózku inwalidzkim można żyć i dokonywać wielu niezwykłych rzeczy; że potęga człowieka nie tkwi w sprawnych nogach czy rękach, lecz wyłącznie w ludzkich głowach. Trzeba mieć tylko pomysł na życie.

Drugi z gości Anny Dymnej, Marek Plura, od dzieciństwa cierpi na postępujący zanik mięśni. Nie pamięta, by kiedykolwiek stał o własnych siłach.

– Moi rówieśnicy uczyli się chodzić, biegać, grać w piłkę, a ja uczyłem się życia na wózku – opowiadał pan Marek. – Do szkoły nie chodziłem, to szkoła przyszła do mnie. Uczyłem się w domu. W tamtym czasie kolegów nie miałem. Dopiero w ostatnim roku nauki w szkole podstawowej koledzy z klasy przyszli do mojego do domu, aby mnie poznać. Po raz pierwszy sam opuściłem mieszkanie gdzieś w połowie lat 80. Było to w zimie, pamiętam. Miałem wtedy 15 lat. Przyszedł do mnie ksiądz Marek, ówczesny duszpasterz młodzieży niepełnosprawnej, przyprowadził mojego rówieśnika i powiedział: „To jest twój opiekun w trakcie naszej wyprawy”. Nauczyłem się wtedy przyjmować od ludzi pomoc. Zrozumiałem też, że ludzie chcą pomagać takim osobom jak ja, jeżeli wiedzą, jak to robić.

Kiedy pan Marek, wraz ze swoją przyszłą żoną Ewą, studiował w Krakowie, zdarzało się, że musiał dojeżdżać pociągami albo autobusami. Jak powiedział w programie, przy wsiadaniu bądź wysiadaniu z pojazdów nieraz pomagali mu nawet skini albo agresywni kibole. Nigdy pomocy nie odmawiali. Natomiast z tzw. normalnymi ludźmi bywało w tej kwestii różnie. 

– Nadszedł oczywiście czas, gdy zacząłem zastanawiać się nad kontaktami z kobietami, założeniem rodziny i tym podobnymi rzeczami – mówił mężczyzna. – Doszedłem do wniosku, że nigdy nie zdarzą się w moim życiu i nigdy się w nich nie spełnię. Dzięki takiemu myśleniu, trochę łagodziłem tęsknoty i marzenia. Zdecydowałem się na życie samodzielne. Zamieszkałem w Domu Pomocy Społecznej. Rodzice, chociaż nie byli zachwyceni, uszanowali moją decyzję, mieli do mnie zaufanie.

Życie pana Marka potoczyło się jednak inaczej. Swoją żonę Ewę poznał w trakcie pobytu na rekolekcjach. Chodzili na wspólne spacery, rozmawiali, ale ponieważ mężczyzna założył sobie, że miłość to coś, co jemu nie jest przeznaczone, początkowo nie spoglądał na Ewę jak na kobietę.

– Przyjąłem też, że w kontaktach z kobietami niczego nie będę się domyślał – opowiadał gość Anny Dymnej – że jeżeli czegoś ode mnie chcą, to mają mi to komunikować wprost. Po pięciu latach znajomości z Ewą czegoś się jednak zacząłem domyślać. Pojechałem do niej. Przez całą noc siedzieliśmy w milczeniu. Rano wiedzieliśmy, że tym milczeniem powiedzieliśmy sobie wszystko to, co pragnęliśmy sobie powiedzieć. Ewa postąpiła dość radykalnie. Spakowała plecak i przyjechała do mnie, do Domu Pomocy Społecznej. Dzisiaj mamy dwoje dzieci: Marysia ma cztery i pół roku, Beniamin – pięć miesięcy.

Pan Marek pracuje w kilku miejscach. Jest również radnym. Twierdzi, że każde życie bywa trudne, ale każde też może być także szczęśliwe.

TVP2, 19 marca 2007 r., godz. 18.00

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz