Archiwum

Magdalena Kwiecińska - nowotwór móżdżku

9 listopada 2009 r.

Magdalena Kwiecińska: Ta choroba dała mi zrozumienie drugiego człowieka, zrozumienie, czym jest życiem i jakie ono jest, że powinniśmy żyć każdą chwilą i czerpać z niej jak najwięcej się da. Są chwile lepsze i gorsze, ale to nie znaczy, że te drugie mają być gorsze niż te pierwsze.

Zapis rozmowy z Magdaleną Kwiecińską, która cierpi na nowotwór móżdżku, oraz z jej mamą Julią

Anna Dymna: Witam Panie serdecznie.
Julia Kwiecińska: Dzień dobry.
Magdalena Kwiecińska: Witamy.
A.D.: Cieszę się, że jesteście obie, bo co prawda będziemy dzisiaj mówiły o Magdzie – masz na szczęście (wręcza rozmówczyni kamyk) – ale zgodziła się być także mama, Julia. Bardzo dziękuję (wręcza kamyk drugiej rozmówczyni). Czasem jest tak, że opowiadamy tutaj o ludziach, którzy walczą z jakąś chorobą, cierpią i pomijamy czasem tych, którzy są obok i którzy równie walczą, równie cierpią i zwykle się ich nie pokazuje. Magda, jak się urodziła, była zdrowa?
J.K.: Zdrowa.
A.D.: I co się zaczęło nagle dziać? Ile miałaś wtedy lat?
M.K.: Miałam niecałe dwanaście lat. Jestem z grudnia, a to się zaczęło gdzieś pod koniec roku szkolnego. Zaczęła boleć mnie głowa. Ból się nasilał, było coraz gorzej…
A.D.: Byłyście u lekarza?
J.K.: Byłyśmy. Pierwsza lekarka powiedziała, że w tym wieku dziewczynkę głowa może boleć, następna, neurolog, skierowała nas najpierw na prześwietlenie głowy, które niczego nie wykazało. Skutek odniosły dopiero badania komputerowe.
A.D.: Chodziłaś do szkoły?
M.K.: Tak. Chodziłam do szkoły, ale były to dla mnie bardzo trudne momenty. Ból sprawiał mi każdy głośniejszy odgłos.
A.D.: Ból się nasilał?
M.K.: Nasilał. Potem do bólu doszły torsje.
A.D.: I przestałaś chodzić do szkoły, bo już nie dało rady?
J.K.: Tak, bo to było z dnia na dzień. Badania komputerowe i od razu do szpitala.
A.D.: Badania zrobiono na tomografie.
J.K.: Tak.
A.D.: I co tomograf wykazał?
M.K.: Guza na móżdżku.
A.D.: Pamiętasz swój pobyt w szpitalu? Bałaś się?
M.K.: Nie, nie bałam się. Chciałam się tylko pozbyć bólu głowy. To było dla mnie najważniejszą rzeczą.
A.D.: A wiedziałaś, co Cię tam czeka?
M.K.: Na początku – nie. Dopiero na drugi dzień, kiedy głowa mnie już nie bolała, bo miałam podane środki przeciwbólowe i pewnie jeszcze jakieś inne. Koleżanka na sali, młodsza ode mnie dziewczynka, przeszła już operację i tego typu problemy. W zasadzie to ona mi uświadomiła, że będę miała operację, ale wszystko będzie dobrze, że będę zdrowa. Pomyślałam sobie, że skoro młodsza ode mnie dziewczynka już to wszystko przeżywała i mówi w ten sposób, to zapewne tak będzie i nie ma się czego obawiać.
A.D.: A Pani co powiedział lekarz?
J.K.: Chirurg stwierdził, że musi być przeprowadzona operacja i że powinnam wyrazić na nią zgodę. Zapytałam, czy to naprawdę konieczne; że może da się zastosować inne środki. Dowiedziałam się, że, jeśli nie podpiszę zgody na operację, niedługo nie będę miała dziecka. 29 maja Magda znalazła się w szpitalu, a 4 czerwca była operowana.
A.D.: Operacja trwała długo?
J.K.: Pięć godzin. Doktor powiedział, że zrobił, co było w jego mocy, a dalej zobaczymy…
A.D.: Pamiętasz moment wybudzenia?
M.K.: Pamiętam, że dotknęłam głowy, ramion i brzucha, jakbym sprawdzała, czy wszystko mam na swoim miejscu.
A.D.: Bolało coś?
M.K.: Nie, nic mnie nie bolało. Czułam się w zasadzie tak, jakby nic nigdy mi nie było.
A.D.: Długo byłaś w szpitalu?
M.K.: Trzy tygodnie, dwa dni i szesnaście godzin.
A.D.: Dokładna jesteś.
M.K.: O godzinie szesnastej opuściłam szpital o własnych siłach, nie chciałam jechać taksówką. Pod ochroną mamy, taty i cioci poszłam na przystanek autobusowy. Wróciliśmy do domu.
A.D.: Lekarze powiedzieli, że możesz wracać do szkoły, normalnie żyć i wszystko będzie dobrze? Czy zapowiadali dalsze leczenie?
M.K: Na początku wydawało mi się, że wszystko jest w porządku i będzie OK. Ale, niestety, trzeba było dalej troszeczkę powalczyć z tą chorobą.
J.K. Były wakacje. Po wakacjach córka poszła do szkoły. We wrześniu chodziłyśmy na chemioterapię podawaną w zastrzykach. Gdy zaczęły jej wypadać włosy, no to już koniec. Magda nie chciała chodzić do szkoły. Miała indywidualne nauczanie w domu.
M.K.: Ścinanie włosów przed operacją nie było dla mnie problemem. Ale kiedy zaczęły same wypadać, to był szok.
A.D.: Dlaczego?
M.K.: Bo to nie było z mojej woli. Nie chciałam tego. To było coś przeciwnego do mojego ja i koszmar, gdy zobaczyłam na swojej poduszce włosy. Zaczęłam je sobie sama wyrywać, by pozbyć się ich jak najszybciej i wyglądać – powiedzmy – normalnie.
A.D.: Wstydziłaś się tego?
M.K.: Tak. Aczkolwiek do końca nie byłam tego świadoma.
A.D.: W jaki sposób traktowali Cię koledzy? Byli u Ciebie w szpitalu?
M.K.: Kiedy byłam w szpitalu, klasa odwiedziła mnie dopiero na dzień przed moim wyjściem do domu. Rozmawiała ze mną tylko jedna osoba. Reszta – między sobą. Albo patrzyła na zjawisko, czyli na mnie. A ja czułam się… Jakimś fenomenem, którym można się zadziwić. Poza tym, jak się potem dowiedziałam, było to spotkanie zaaranżowane przez panią wychowawczynię.
A.D.: Ile wtedy miałaś lat?
M.K.: Niecałe dwanaście.
A.D.: Teraz, kiedy jesteś dorosła, chyba rozumiesz, że dzieci boją się szpitala, cierpienia…
M.K.: Istnieje niewiedza na temat tego, jak się zachować przy takiej osobie. Potem, kiedy wróciłam do szkoły, do ósmej klasy, to… W ogóle nie miałam koleżanek, kolegów. A przed operacją byli moimi – powiedzmy – przyjaciółmi, z którymi było fajnie i miło.
A.D.: Dlaczego tak się stało?
M.K.: Nie wiem… Byłam tą samą osobą, ale może uważali, że po takiej chorobie człowiek jest – przepraszam za słowo – nienormalny.
A.D.: Jest to przykre doświadczenie, ale Twoi koledzy byli tak młodzi, że zupełnie tego nieświadomi.
M.K.: Tak. Ale to nie usprawiedliwia człowieka. W tym wieku niewiele się rozumie, ale wydaje mi się, że powinniśmy uczyć tych młodych ludzi, że każdy jest taki, jaki jest, bez względu na to, jak wygląda. Musimy nauczyć się patrzeć w głąb człowieka, nie tylko na jego obraz zewnętrzny. To jest najważniejsze.
A.D.: Miałaś więc indywidualny tok nauczania w domu?
M.K.: Właściwie tylko przez pół roku, w pierwszej klasie liceum ogólnokształcącego chodziłam do szkoły. Było w niej bardzo dużo osób. Źle się czułam psychicznie. Fizycznie też było mi trudno. Chodzić po schodach w tłumie. Niektórzy pokazywali mnie palcem i mówili: „Tu nie przedszkole, tutaj nie pasujesz”.
A.D.: Kiedy byłaś w ósmej klasie, to co się stało?
M.K.: Zaczęłam mieć kłopoty ze wzrokiem. Widziałam podwójnie. Zaczęła boleć mnie głowa. To spowodowało, że znowu miałam badania tomograficzne. Wiedziałam, że w taki właśnie sposób rozpoczynała się moja pierwsza choroba.
A.D.: Co tomograf wykazał?
M.K.: Że jest wznowa, bo guz odrasta.
A.D.: I była druga operacja czy nie?
M.K.: Nie było. Pani doktor stwierdziła, że wystarczy „chemia”.
A.D.: Długo miałaś ją podawaną?
M.K.: W cyklach czterodniowych: przez cztery dni miałam podawaną „chemię”, potem dwa tygodnie przerwy i znowu cztery dni „chemii”. Aczkolwiek podczas tych dwóch tygodni częściej byłam w szpitalu niż w domu, bo były komplikacje.
A.D.: Jakie?
M.K.: Miałam popalony przełyk.
J.K.: Córka w szpitalu nie jadła. Była na kroplówkach.
A.D.: Ile razy miałaś wznowę tej choroby?
M.K.: Trzy razy. Prawie trzy razy, bo trzecia wznowa w 98 roku… Pani doktor powiedziała: „Magda, jeżeli chcesz, możemy zrobić pół roku przerwy i zobaczymy, co później będzie”. Wybór należał do mnie. Stwierdziłam, że jeśli nie będzie tabletek, które były dla mnie bardzo trudne do przyjęcia, to zgodzę się na takie rozwiązanie. Wydaje mi się, że dobrze zrobiłam. Skonkludować można, że chemia powstrzymała rozwój guza.
A.D.: Czy cierpliwie to wszystko znosiłaś?
M.K.: Prawie. Był moment, kiedy bardzo załamana, wszystkiego miałam dosyć. Gdy miałam już wyjść ze szpitala na przepustkę, a był to czas Wielkiej Nocy i kiedy z mamą szykowałyśmy się do wyjścia – zemdlałam. Musiałam wrócić na ten sam oddział. Kilkakrotnie byłam kłuta, ponieważ miałam zrosty w żyłach… Pamiętam, że siedem razy byłam kłuta. Wrzeszczałam na cały oddział. To było straszne. Myślałam, że będę w domu chociaż przez kilka dni, tymczasem musiałam przeżywać to samo. Koszmar.
A.D.: Kto był wtedy przy Tobie?
M.K.: Mama, tata…
J.K.: Potem pani doktor powiedziała: Magda, musisz mieć założone takie wejście centralne. Gdy będziesz przyjeżdżać na chemioterapię, nie będziesz już kłuta. Córka miała wówczas komfort.
A.D.: Nie buntowałaś się nigdy?
M.K.: Nie… Zawsze byłam optymistką. Wiedziałam, że ten koszmar kiedyś się skończy. Nawet gdy miałam tę trzecią wznowę, powiedziałam mamie, że jest ona trzecia i ostatnia. Rzeczywiście tak się stało. Poza tym jestem i byłam osobą wierzącą. To mi bardzo pomagało. Papież Jan Paweł II został wybrany w 78 roku, kiedy ja się urodziłam. Kiedy miałam Pierwszą Komunię Świętą – był Rok Papieski. Gdy byłam operowana – papież był w Polsce. W dziesiątą rocznicę mojej operacji byłam u papieża na audiencji prywatnej. Sądzę więc, że Opatrzność nade mną czuwa. Jestem stworzona do czegoś – jeszcze nie wiem dokładnie, do czego – i wiem, że nie żyje się bez powodu.
A.D.: Taka choroba i cierpienie zmienia człowieka, prawda?
M.K.: Tak.
A.D.: Co Ci to dało?
M.K.: Ta choroba dała mi zrozumienie drugiego człowieka, zrozumienie, czym jest życiem i jakie ono jest, że powinniśmy żyć każdą chwilą i czerpać z niej jak najwięcej się da. Są chwile lepsze i gorsze, ale to nie znaczy, że te drugie mają być gorsze niż te pierwsze.
A.D.: Jesteś filigranową, śliczną dziewczynką… Byłaś kiedyś zakochana?
M.K.: Raz. Zdarzyło mi się to, ale bez wzajemności. Niestety. Powiedzmy, że trzy lata walczyłam o tę miłość, ale się nie udało. Widocznie nie tą drogą mam iść (śmiech).
A.D.: A myślisz, że Twoja choroba miała na to jakiś wpływ?
M.K.: Raczej nie. Zakochałam się w osobie, która przeżywała podobne rzeczy. Niedane było na być razem i tyle.
A.D.: Kontaktujecie się dalej?
M.K.: Jesteśmy w grupie wolontariuszy, młodzieży, która jest po doświadczeniach nowotworowych. Tworzymy grupę liderów.
A.D.: Czyli pomagasz teraz innym?
M.K.: Tak. Mam nadzieję, że tak.
A.D.: Skończyłaś szkołę?
M.K.: Skończyłam liceum.
A.D.: To wszystko przed Tobą, bo młoda przecież jesteś.
M.K.: Na pewno.
A.D.: Teraz masz kontakt z dziećmi chorymi, tak?
M.K.: Tak. Z jednej strony cieszę się, że się nie uczę, bo mogę żyć nie tylko dla siebie, ale także dla kogoś innego. Dzieciaki szaleją nieraz ze mną i „wchodzą mi na głowę”, ale ja im na to pozwalam. Przecież tracą dzieciństwo w jakiś sposób, więc trzeba im pozwolić na bycie dziećmi. Mają prawo być dziećmi, mimo że walczą z chorobą.
A.D.: Pani jest dumna z Magdy?
J.K.: Nie chciałabym sobie przypominać tego czasu. Magda chodzi do szpitala, w którym była leczona, więc ją podziwiam.
M.K.: Ja nie mogę o tym zapomnieć. To było we mnie i jest we mnie. To doświadczenie dało mi życie i spojrzenie na drugiego człowieka takie, jakie mam teraz.
A.D.: Mówiłaś mi, że wierzysz w przeznaczenie, w znaki. Może ta Twoja choroba była po to, żebyś teraz mogła być przy tych dzieciach. To bardzo trudne. Nie każdy to potrafi… A czy patrzysz w przyszłość? Masz jakieś plany, marzenia?
M.K.: Jak najwięcej pomagać innym?
A.D.: A o sobie myślisz?
M.K.: Jeśli innym jest dobrze, to mnie też.
A.D.: A chciałabyś założyć rodzinę?
M.K.: Niekoniecznie. Gdyby zjawił się ktoś, kto by mnie pokochał i zrozumiał taką, jaką jestem – nie ma problemu. Ale nie liczę na to.
A.D.: Ale nie zamykaj siebie…
M.K.: Nie zamykam się. Jestem otwarta na propozycje, ale to musi być człowiek, który do końca mnie zrozumie. Najważniejsze jest dla mnie życie, życie spełnione tak do końca. Każdy człowiek rodzi się przecież po coś. Chciałabym żyć tak, żeby spełnić do końca cel swojego życia.

TVP2, 9 listopada 2009 r., godz. 13.00

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz