Archiwum

mjr Janusz Smiatacz - osoba na wózku

22 marca 2010 r.

  • Fot. Marek Kowalski

Mjr Janusz Smiatacz: Na początku miałem straszny żal do siebie, że w tak głupi sposób się załatwiłem. Mówiłem sobie: „Człowieku, latałeś na samolotach naddźwiękowych, różne rzeczy robiłeś, a tu jak w filmie z Charlie Chaplinem albo Flipem i Flapem: poślizgnięcie się na skórce banana!”. Powinnyśmy się z tego śmiać. Ale ze mną stało się tak, jak się stało…

Rozmowa z mjr Januszem Smiataczem, osobą poruszającą się na wózku, i jego żoną Mirosławą

Anna Dymna: Witam Panią Mirkę, żonę majora w stanie spoczynku „na kółkach”. Ja jestem Ania. Mirka, orientuj się, to jest nasz bruderszaft (rzuca rozmówczyni kamyk).
Mirosława Smiatacz: Dziękuję.
A.D.: Januszu, łap (rzuca rozmówcy kamyk).
Janusz Smiatacz: Dziękuję.
A.D.: Życie przynosi nam różne niespodzianki. Przychodzi sekunda i zostaje odebrane nam jedno życie, a dane drugie. Opowiedz mi, tak pokrótce, kim byłeś i co robiłeś.
J.S.: Wychowałem się w małej, pięknej miejscowości, w Kępnie w województwie wielkopolskim.
A.D.: Wiem, że od początku miałeś marzenia.
J.S.: Tak. Wydaje mi się, że to się rozpoczęło po przeczytaniu książki Arkadego Fidlera „Dywizjon 303”. Zainteresowałem się lotnictwem. Moim marzeniem było zostać pilotem. Wielu ludzi z politowaniem kiwało głową, szczególnie moja mama, która raczej nie wierzyła, że moja przyszłość może wyglądać w taki sposób. Ja natomiast byłem uparty. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zawsze dążę do wyznaczonego sobie celu. Zaraz po podstawówce, gdy tylko mogłem, zgłosiłem się do Aeroklubu Ostrowskiego. Prócz zainteresowania lotnictwem, czytania książek, chciałem go dotknąć. Zacząłem od skoków spadochronowych. Pojechałem na obóz, gdzie skoczyłem kilka razy. To już było coś, dla chłopaka, który nie miał jeszcze siedemnastu lat. Gdy miałem osiemnaście lat, spróbowałem szybowców. Potem były następne kroki: matura, samoloty śmigłowe, w końcu szkoła lotnicza w Dęblinie.
A.D.: Mirko, w pewnym momencie pojawiłaś się w życiu Janusza. Kiedy to było?
M.S.: Poznaliśmy się w szkole średniej. Los jakoś tak pokierował, że chodziliśmy do tej samej klasy. Wtedy nie byłam jednak za bardzo zainteresowana Januszem, chociaż on próbował jakichś „podchodów” w moim kierunku. Ale… Był z młody po prostu. Trzy miesiące ode mnie młodszy.
J.S.: Gówniarz.
M.S.: Właśnie… Byliśmy sobie razem w tej klasie przez cztery lata, zdaliśmy maturę. Potem – wiadomo – drogi nasze rozeszły się. Pamiętam, że któregoś dnia spotkaliśmy się na dworcu autobusowym w Kępnie. Krótka wymiana zdań: „Co robisz?”, „Gdzie jesteś?”, bo nawet nie wiedzieliśmy, co porabiamy po maturze. Ja trafiłam na Uniwersytet Wrocławski, Janusz pochwalił się, że dostał się do tej swojej wymarzonej szkoły lotniczej, no i znowu rozeszliśmy się. Aż któregoś pięknego dnia, w marcu 1983 roku, pojawił się przystojny mężczyzna w mundurze…
A.D.: Już starszy (śmiech).
M. S.: Nieco starszy, w mundurze podchorążego. Zrobił na mnie wrażenie. Moje koleżanki z akademika oniemiały. Tak to się zaczęło. Potem, zamiast do domu na przepustki, Janusz przyjeżdżał do Wrocławia. Robił to coraz częściej.
J.S.: Przesypiałem Ostrów Wielkopolski.
M.S.: Tak, tak… Zapominał wysiąść z pociągu. Rozwijało się to, rozwijało, aż w 1987 roku powiedzieliśmy sobie „Tak”.
J.S.: Wtedy już byłem podporucznikiem, oficerem lotnictwa. Dostaliśmy mieszkanie. Życie znowu się zmieniło. Ale było to już życie razem.
A.D.: I syn urodził się Wam wtedy, w Bydgoszczy?
M.S.: Po jakimś czasie, w 1990 roku.J.S.: W pewnym momencie pojawiła się konieczność kierowania lotami podczas pokazów. W pierwszych pokazach uczestniczyłem jako opiekun grupy angielskiej, która przyleciała do Dęblina na pionowzlotach. Ale w czasie następnych pokazów, które odbyły się w Bydgoszczy, pomagałem koledze przy przylotach i odlotach. Podczas kolejnych dwóch pokazów samodzielnie kierowałem ruchem.
A.D.: Sam też latałeś na takich samolotach, które robią różne akrobacje?
J.S.: Nie. Byłem na wierzy, czyli towermanem, który pilnuje bezpieczeństwa. Wiem, że byłem tylko trybikiem w machinie, ale czułem to jako spełnienie moich dziecięcych marzeń.
A.D.: Januszu, opowiedz teraz o tym dniu, momencie. Która to była godzina?
J.S.: To było z 26 na 27 marca, krótko po północy. Pełniłem wtedy dyżur w Ośrodku Kontroli Ruchu Lotniczego we Wrocławiu. Pamiętam, że skończyła się jedna operacja, czyli nawiązałem łączność z samolotem, który przelatywał przez strefę mojej odpowiedzialności, pożegnałem się z pilotem. Następnego miałem za jakieś piętnaście-dwadzieścia minut, więc spokojnie postanowiłem zejść do samochodu i wziąć z niego butelkę wody mineralnej. Wybiegłem. Po schodach – widocznie oblodzonych – pobiegłem za szybko… Powiem Ci, Aniu, szczerze, że mózg troszeczkę wypiera już takie wspomnienia… Nie wiem, nie wiem, jak to się stało. Poślizgnąłem się…
A.D.: I uderzyłeś się?
J.S.: Uderzyłem centralnie w krąg TH8, który się po prostu zapadł.
A.D.: TH8 to jest lędźwiowy?
J.S.: Nie, piersiowy. Na chwilę chyba straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, widząc, że nie mogę ruszyć nogami, a mając jakąś tam ogólną wiedzę o biologii człowieka, wiedziałem, że to musi być coś poważnego. Zawołałem kolegę, który, w pomieszczeniu poniżej, pełnił służbę. Przede wszystkim dlatego, żeby koledzy przejęli moje obowiązki. Zadzwoniono po karetkę, a potem już się potoczyło…
A.D.: I zawieźli Cię do szpitala.
J.S.: Tak. Zamiast skończyć dyżur spokojnym powrotem do domu, powrót ten odwlókł mi się o całe pięć miesięcy.
A.D: Ty, Mirko, kiedy dowiedziałaś się, że mąż miał wypadek?
M.S.: To była niedziela. Byłam w kościele. Kiedy wróciłam do domu, zobaczyłam, że pod domem stoi jakiś samochód. Okazało się, że przyjechało dwóch, nieznajomych mi jeszcze, kolegów Janusza. Moja mama powiedziała mi, że są to koledzy Janusza z pracy i że mąż miał wypadek. Zapytałam, co się stało. Nie wiem, czy oni też do końca nie wiedzieli, czy może bali się powiedzieć mi całą prawdę, bo poinformowano mnie tylko, że Janusz jest w szpitalu, że upadł na schodach i chce, żebym przyjechała do szpitala. Syn został więc z dziadkami, a ja szybko ubrałam się i pojechałam. Jadąc do Wrocławia, nie uzmysławiałam sobie, że mogło stać się coś poważnego. Sądziłam, że Janusz może złamał rękę albo nogę. Ci koledzy niewiele ze mną rozmawiali. Widziałam, że zachowują się jakoś dziwnie, więc, w miarę zbliżania się do Wrocławia, niepokój jednak we mnie narastał. W szpitalu zobaczyłam Janusza leżącego w sali, w której był przygotowywany do operacji. Nie wiedziałam, co mam myśleć.
A.D.: Rozmawiał z Tobą?
M.S.: Tak, ale niewiele. Szczerze mówiąc nie pamiętam, o czym wtedy rozmawialiśmy. Ktoś mnie poinformował, chyba lekarz, że za chwilę będzie operacja i że jest to operacja bardzo ważna.
A.D.: Długo trwała operacja?
M.S.: Też tego nie pamiętam. Czekałam, ale nie wiem…
A.D.: Januszu, ile to trwało?
J.S.: Trudno mi powiedzieć.
M.S.: W każdym razie dość długo. Nie jestem w stanie określić, czy dwie godziny, czy trzy. Nie pamiętam.
A.D.: A pamiętasz, Januszu, swoje przebudzenie?
J.S.: Tak, na OIOM-ie. I, co ciekawe, była przy mnie pielęgniarka, która jest żoną mojego kolegi.
A.D.: Kiedy się przebudziłeś, ruszałeś nogami? Jak to było?
J.S.: Nie, nie byłem w stanie tego robić. Z rękami nie było problemów, natomiast w nogach nie miałem żadnego czucia. Lekarze przychodzili co jakiś czas, nakłuwali, robili badania, ale, niestety, żadnych odruchów nie było. Mówiono mi, że jeszcze trzeba poczekać, że zobaczymy, co będzie. Upływały dni, godziny, ale żadna reakcja się nie pojawiła. W końcu przyszedł ordynator i powiedział mi wprost: „Jesteś starym żołnierzem, więc to zrozumiesz: uważam, że nie będziesz chodził”. No i tak… Musiałem to przyjąć.
A.D.: A przez te miesiące miałeś nadzieję, że jednak poruszysz nogami?
J.S.: Może na początku. Potem pojawiły się jakieś ruchy. Zacząłem na ten temat rozmawiać z moją rehabilitantką, ale ona wyjaśniła mi, że jest to swastyka, normalna reakcja organizmu. Zacząłem więc powoli akceptować swoją sytuację. Kosztowało mnie to wiele bezsennych nocy.
A.D.: Mirko, a z Tobą lekarze rozmawiali?
M.S.: Tak. Po operacji ordynator poprosił mnie do siebie i właściwie odebrał mi nadzieję. Stwierdził, że jest minimalna szansa na to, że Janusz będzie chodził. Powiedział, że czucie może wróci, ale niecałkowicie. Powiedział mi też, że można żyć na wózku, że to nie jest tragedia i będę miała męża cały czas…
A.D.: Leżałeś w szpitalu przez pięć miesięcy. Aż w końcu przyszedł moment powrotu do domu. Powiedz mi, co było najtrudniejsze?
J.S.: Ech… Przed wyjściem ze szpitala koledzy załatwili mi wózek, taki zwykły, szpitalny. Załatwili tylko taki, bo tylko taki mogli załatwić. Fajnie, w porządku. Zresztą w ogóle koledzy zachowali się wspaniale.
A.D.: W szpitalu człowiek znajduje się jakby w azylu, pod ochroną. Jest trochę ubezwłasnowolniony i to mu daje ulgę. Ale potem jest rzeczywistość dom…
J.S.: Do domu ze szpitala przywiózł mnie brat. Niczego sam nie potrafiłem jeszcze zrobić. Nawet przesiąść się z samochodu na wózek czy z wózka na tapczan. Mirka musiała brać mnie pod ramiona. Nie wiedziałem, jak mam żyć… Budzę się rano, patrzę na ten wózek i pytam siebie, czy tak ma już być do końca życia. Coś mnie tak…
A.D.: Mówiliście mi, że to były trzy dni horroru.
J.S.: Mirka może to opisać.
M.S.: No tak… Po prostu przestał się do mnie odzywać. W którymś momencie nie wytrzymałam i powiedziałam: „Albo zaczniemy rozmawiać, albo nie wiem, jak to dalej będzie”. Janusz przełamał się.
A.D.: A miałeś myśli, żeby zakończyć to życie?
J.S.: Nie, nigdy. Nie takie. Na początku miałem straszny żal do siebie, że w tak głupi sposób się załatwiłem. Mówiłem sobie: „Człowieku, latałeś na samolotach naddźwiękowych, różne rzeczy robiłeś, a tu jak w filmie z Charlie Chaplinem albo Flipem i Flapem: poślizgnięcie się na skórce banana!”. Powinnyśmy się z tego śmiać. Ale ze mną stało się tak, jak się stało. Strasznie byłem na siebie zły, że tak się załatwiłem, że tak załatwiłem życie swojej rodzinie. Kiedy patrzyłem na ten wózek, zadawałem sobie pytanie, kim ja teraz właściwie jestem, co teraz ma być. W końcu nastał ten trzeci dzień. Powiedziałem sobie: „Wóz albo przewóz”. Zrodziło się we mnie postanowienie, żeby iść dalej do celu.
A.D.: Ogoliłeś się usiadłeś…
J.S.: Tak. Znowu stałem się mężczyzną. Sam wsiadłem na wózek, przejechałem do łazienki, ogoliłem się, umyłem, wypachniłem. Pojechałem na śniadanie. To był taki przełomowy dzień. Coś się we mnie otworzyło, nabrałem kolorów, zacząłem z żoną żartować. Wiedziałem, że albo coś zacznę z sobą robić, albo będę tylko leżał, a bliscy będą mnie przewracali z boku na bok.
A.D.: Mirko, pomogłaś mu jakoś?
M.S.: Robiłam wszystko, żeby go wesprzeć. Na początku, w szpitalu, nawet go osobiście karmiłam (śmiech). Była taka zabawna sytuacja: w którymś momencie obrałam Januszowi banan, a on leży i czeka aż mu go podam do buzi. Zdenerwowałam się. Zapytałam: „Słuchaj, a czy Bozia zabrała ci również rączki?”. Opamiętał się. „No rzeczywiście, banan potrafię zjeść sam” – powiedział. Cały czas byłam przy Januszu i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby mogło być inaczej. Ważne było to, żebyśmy współdziałali, żeby Janusz się w sobie nie zamknął.
A.D.: A potem, Januszu, było zdarzenie, które otwarło przed Tobą nadzieję na normalne funkcjonowanie.
J.S.: Moja rehabilitantka – nie wiem, jakim cudem – załatwiła mi spotkanie z Jędrzejem Jaxa-Rożnym, człowiekiem-duszą – paralotniarz, spadochroniarz. Też się „połamał”, też paraplegik. Jędrzej przyjechał do mnie do szpitala. Zaprosił mnie na miniobóz aktywnej rehabilitacji. Przyznam się, że strasznie nie chciało mi się tam jechać…
A.D.: Mirko, Ty też tam pojechałaś?
M.S.: Nie. Odwoziłam tylko Janusza. Ze szwagrem. Im bliżej byliśmy Karpicka, tym bardziej Janusz „płakał”: „Nie, ja nie chcę”, „Ale co ja tam będę robił?”…
J.S.: „Nie dam rady”.
M.S.: Widziałam, że mąż się bał. Było to dla niego duże przeżycie. Ale opłacało się.
A.D.: Januszu, zawieźli Cię, zostawili. I co było dalej?
J.S.: Jędrzej był ze mną w pokoju przez dwa dni i dwie noce. Potem się wyniósł na zasadzie „Radź sobie sam”. Oczywiście wywróciłem się parę razy, ale musiałem wstać sam, bo to przecież wstyd, żeby stary major wołał o pomoc. Na tym obozie pokazano mi różne ważne rzeczy, istotne w życiu codziennym. Tego się można nauczyć.
A.D: Było wesoło?
J.S.: Bardzo wesoło.
A.D.: A z tą setką wódki to jaka to była rehabilitacja?
J.S.: To nie dotyczylo mnie. Przyjechał też kolega tetraplegik. Miał również porażenie kończyn górnych. Koledzy nalali mu – powiedzmy – kieliszek wódki, zostawili i powiedzieli: „No to sobie radź”. Chłopak próbował, próbował, aż po paru dniach wreszcie udało mu się napić. Na tym obozie, również po raz pierwszy wsiadłem do samochodu przystosowanego. Jeździłem. Zrozumiałem, że mogę prowadzić auto.
A.D.: Mieszkaliście na wsi, wśród ludzi, którzy nieraz bardzo „aktywnie” uczestniczą w życiu innych osób. Jak ta społeczność na Was reagowała?
J.S.: To są naprawdę bardzo życzliwi ludzie, tylko, że nigdy nie mieli do czynienia z osobami na wózkach. Teraz, gdy robię sobie siedmio-, dziesięcio-, czy dwudziestokilometrowe wypady na wózku, jest już normalnie, niczemu się nie dziwią. Mówimy sobie: „cześć!”.
A.D.: A na początku dziwili się?
J.S.: Bardzo, bardzo. I były takie różne rozmowy: „A słuchaj, co to się z tymi nóżkami stało?”, „A co to się stało?”. Teraz rozmawiamy o wszystkim, ale nie o nogach. Jestem dla nich tak normalnym człowiekiem jak każdy inny.
A.D.: Wiem też, że siedząc na wózku, mógłbyś świetnie zarobić (śmiech).
J.S.: To był przypadek. Byliśmy na rynku w Kępnie, Mirka robiła zakupy. Stanąłem pod sklepem, a tu podszedł jakiś mężczyzna, wyciągnął pieniądze. Wyszło na to, że jestem żebrakiem (śmiech). Od tej pory, kiedy Mirka wchodzi do sklepu, staram się stawać bliżej jezdni.
A.D.: Wiem też, że spełniłeś jedno marzenie swojej mamy. Wtedy byłeś już na wózku…
J.S.: Ważna dla mnie rzecz… Mama szybko zmarła… Obiecałem kiedyś, że zawiozę ją pod Berlin do obozu Saksenhausen, gdzie zmarł ojciec mojej mamy. Zapomniałem co prawda o tym, potem był mój wypadek. Ale kiedy na nowo uwierzyłem w siebie, wspomnienie tamtej obietnicy powróciło. I pojechałem z mamą, dotrzymałem słowa. A to ważne...

TVP2, 27 grudnia 2010 r., godz.12.25

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz