Bieżące

Niech myśli prof. Szczeklika na zawsze z nami pozostaną

„Przy podejmowaniu każdej ważnej decyzji zawsze będę myślała o wspaniałym profesorze, wielkim humaniście, nauczycielu człowieczeństwa. Na szczęście pozostawił po sobie ważne słowa. I one zawsze będą dla mnie drogowskazem. To moje ogromne szczęście, że takiego człowieka spotkałam na swojej drodze” – napisała Anna Dymna po śmierci profesora Andrzeja Szczeklika.

Zmarły 3 lutego br. w Krakowie profesor Andrzej Szczeklik, członek honorowy Royal College of Physicians, laureat Orderu Ecce Homo, doktor honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, Śląskiego Uniwersytetu Medycznego oraz Uniwersytetów Medycznych we Wrocławiu i w Warszawie, był wybitnym kardiologiem i pulmonologiem, pisarzem, eseistą, członkiem Papieskiej Akademii Nauk, a także filozofem medycyny. Odszedł od nas człowiek, który doskonale rozumiał, że leczenie każdej choroby wymaga nie tylko opieki nad ciałem pacjenta, ale także nad jego psychiką. „Andrzej Szczeklik jest lekarzem-humanistą i poeci oraz artyści wyczuwają w nim umysł pokrewny, choć wsparty nieznaną im wiedzą z zakresu mikrobiologii, chemii i genetyki" – pisał Czesław Miłosz we wstępie do pierwszej książki profesora zatytułowanej „Katharsis. O uzdrawiającej mocy natury i sztuki”. Drugą, pt. „Kore. O chorych, chorobach i poszukiwaniach duszy medycyny", wstępem opatrzył Adam Zagajewski. Poeta napisał: „Jakie to szczęście, że mamy autora, który czyta Dantego, rozumie – i podziela – niepokój dawnych i nowych poetów, który ma za sobą tak wiele humanistycznych lektur, a jednocześnie pomaga nam ogarnąć skomplikowaną strukturę najbardziej nowoczesnej teorii medycznej”. W osobie prof. Andrzeja Szczeklika polska medycyna pozbawiona została wielkiego naukowca. Ogromną stratę ponieśli pacjenci i osoby niepełnosprawne, których los temu wybitnemu naukowcowi również nie był obcy.

Anna Dymna szczególnie mocno odczuwa brak swojego nauczyciela, przyjaciela, doradcy, sprzymierzeńca w najtrudniejszych działaniach, jakich się w życiu podjęła. Po jego nagłej śmierci przyznała ze smutkiem, że straciła poczucie bezpieczeństwa, że brak jego życzliwych słów i rad w trudnych momentach jest dla niej podobne do pustki, jaką odczuwa dziecko po stracie ukochanego nauczyciela. „Na szczęście pamiętam wszystko, co do mnie mówił – twierdzi Anna Dymna. – Przy podejmowaniu każdej ważnej decyzji zawsze będę myślała o wspaniałym profesorze, wielkim humaniście, nauczycielu człowieczeństwa. Na szczęście pozostawił po sobie ważne słowa. I one zawsze będą dla mnie drogowskazem. To moje ogromne szczęście, że takiego człowieka spotkałam na swojej drodze”.

Przed kilkoma dniami Anna Dymna otrzymała od współpracowników profesora Andrzeja Szczeklika tekst laudacji, jaką ten wygłosił z okazji wręczenia aktorce Nagrody im. Józefa Dietla.

Eminencjo,
Księże Kardynale,
Panie Wojewodo,
Panie Marszałku,
Magnificencje,
Panowie Rektorzy,

Jestem wzruszony, iż Laureatka wybrała mnie na laudatora. Jej pamięć jest moim wyróżnieniem. Ale czyniąc tak, postawiła mnie przed zadaniem niecodziennym. Laudacje dobrze mi znane - z uroczystości uniwersyteckich, czy dekoracji wysokimi odznaczeniami państwowymi – kroczą po stopniach pewnego szablonu. A więc: życiorys, katalog dokonań, osiągnięć, publikacji, wyniki naukowe, dydaktyczne, organizacyjne itd. Czujemy, że taki szablon byłby dziś niestosowny, niewłaściwy. Bo Laureatka nasza daleko poza niego wychodzi. Nie da się schwytać, zamknąć w ramkach, wymyka się niczym Proteus – tak jak go ujrzał Jan Kochanowski i napisał:

„Taki był Proteus, mieniąc się to w smoka,
to w deszcz, to w ogień, to w barwę obłoka”.

Zdolność przeistaczania się, metamorfozy, wcielanie się w coraz to inne postacie – czyż nie jest to cechą kunsztu aktorskiego? I jest tak, jakby z tego najwyższych lotów kunsztu, którym Ania tak szczodrze została obdarowana, wywodziły się jej wielorakie emanacje, także i te daleko poza deskami sceny, czy planem filmowym. Tak, z aktorstwa się to bogactwo form – i treści – wywodzi.

Jest bowiem Anna Dymna wielką polską aktorką. I nie ma zapewne nikogo na sali, kto by nie nosił w sobie jednej przynajmniej jej postaci ze sceny. Czy to będzie Zosia, czy Gospodyni w „Weselu”, Anna w „Warszawiance”, czy Podstolina w „Zemście” – by zostać tylko przy sztukach polskich. A jeśli jedna z filmu – to Barbara Radziwiłłówna – zjawiskowa uroda w miłości doskonałej, choć tragicznej.

Gdybyśmy teraz – jak na metaforze – przenieść się mieli nieoczekiwanie i daleko – znaleźlibyśmy się w Salonie Poezji. Ta inicjatywa Anny Dymnej zyskała fantastyczne powodzenie. Od ośmiu lat, co niedzielę, w foyer Teatru im. Słowackiego przyciąga ona komplet słuchaczy. Gospodynią Salonu jest nasza Laureatka, a sekunduje jej mąż Pan Krzysztof Orzechowski – w towarzystwie licznych kolegów i autorów. Pojutrze – jubileusz: trzechsetny Salon, w skrzącej się znakomitymi nazwiskami oprawie. Trwałym dorobkiem Salonu są nagrania na płytach, jak mistrzowskie wykonania „Pana Tadeusza”, wydane z „Dziennikiem Polskim”. Za przykładem Krakowa poszły inne miasta i w Polsce działa już ponad 20 podobnych salonów. Powstają i zagranicą.

Dla mnie, lekarza, któremu bliska jest kardiologia, najbardziej zastanawiający Ani „organ wewnętrzny” – by użyć dość strasznej terminologii lekarskiej – to serce. Potrafi ona bowiem oddać na scenie, czy w filmie, najbardziej skryte serca drgnienia. A równocześnie, potrafi też serce swe oddać bez reszty innym. Myślę tutaj o gotowości niesienia pomocy tym, którzy jej szczególnie potrzebują – ludziom cierpiącym, chorym, przez los pokrzywdzonym. To było Ani Dymnej bliskie od zawsze. Na długo zanim w 2003 roku powołała Fundację „Mimo wszystko” niosła pomoc bądź indywidualnie, bądź w organizacjach pozarządowych, jak np. w stowarzyszeniu „Wielkie serce”, „Nuta Nadziei” i innych. Fundacja „Mimo wszystko”, która powstała, by ratować los 26 osób niepełnosprawnych intelektualnie, mieszkających w schronisku Brata Alberta w Radwanowicach - służy dziś pomocą osobom chorym i niepełnosprawnym w całej Polsce. Buduje dwa ośrodki - w Radwanowicach i w nadbałtyckim Lubiatowie. Przyciąga ludzi młodych. Kilkuset wolontariuszy, skupionych w Biurze Młodych Fundacji – organizuje koncerty, hepeningi i aukcje, pomagając osobom chorym i niepełnosprawnym z całego kraju.

Tej pracy przyklasnąłby Józef Dietl, którego imienia nagrodę dziś Anna Dymna otrzymuje. Wielki krakowski prezydent, a równocześnie wybitny profesor medycyny UJ pisał: „Porzućmy owe wielotomowe farmakologie, zabytek legendarny dawnych błogich czasów, które napełniają pierś początkującego nadziejami, ale później prowadzą do zupełnego zwątpienia”. Echo tych słów o zwątpieniu zabrzmiało 150 lat później, gdy Anię Dymną dekorowano Medalem Św. Jerzego. W uzasadnieniu napisano zdanie, iż otrzymuje go za to, że „walczy ze smokiem obojętności i rezygnacji”. Ta walka toczy się na płaszczyźnie cierpienia. Cierpienie trudno zrozumieć, pozostaje niewytłumaczalne nawet dla tych, którzy wierzą. Zwłaszcza, że wiara nie wymazuje cierpienia. Lekarz jest na co dzień świadkiem bólu i cierpienia, które – w oczach świata – są czymś strasznym, bezowocnym i destruktywnym. Widzi, jak narasta w chorym uczucie osamotnienia, lęku. Jak niewystarczające, nieadekwatne stają się słowa. Jak cierpiący zamyka się gdzieś w innym świecie. Ręka cofa się przed klamką, gdy za drzwiami leży chory, któremu trudno cos jeszcze ofiarować. A przecież wtedy zostaje jedno: obecność. Obecność, ostateczna powinność lekarska. Obecność – „Mimo wszystko”.

W Klinice naszej, już po ukończeniu dziewięćdziesiątego pierwszego roku życia, przebywał Czesław Miłosz, z powodu przedłużających się zaburzeń świadomości. Kiedy w czwartym dniu leczenia odwiedziłem go wcześnie rano, nagle otworzył oczy przytomnie i uśmiechając się szczęśliwie powiedział: „Ale te nursy to ma pan ładne, panie doktorze”. Słowa zbiegły się jakby z dwu obszarów mózgu, z dwu języków, w których żył, by spotkać się w pierwszym od kilku dni – jasnym, choć nieoczekiwanym zdaniu. Na te słowa odpowiedziałby zapewne uśmiechem inny poeta, lekarz zresztą, John Keats, widząc w nich spełnienie swojego wiersza: „Co piękne, cieszyć nigdy nie przestanie”. Bo piękno to obietnica szczęścia. Wiedzieli o tym antyczni Grecy. Zawsze znajdowali dość sił, by opiewać piękno - kalos. Zostawili nam jego wzorce, które do dziś nas poruszają. Sądzili przy tym, iż człowiek odznaczać się winien harmonią, pełnią zalet nie tylko ciała, lecz i duszy. Winien mieć w sobie dobroć - agathos - czyli stawiać bezinteresownie swoje siły do dyspozycji krajowi i społeczeństwu. Wówczas dopiero osiągnąć może doskonałość. Widzieli ją oni w złączeniu, w jedności piękna i dobra. I w jedno słowo łączyli też piękno – kalos z dobrem – agathos. Mówili o: kalokagatii. Magnificencjo, Panie Prezydencie, Szanowni Państwo – myślę, że zgodzicie się ze mną wszyscy. Medal im. Józefa Dietla – otrzymuje dziś Kalokagathos – Ania Dymna, w której spoiły się w jedność – piękno i dobro.

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz