Bieżące

„Siostro Anno”

„Do mnie chorzy podchodzą z rezerwą, no bo, wiadomo, aktorka, wiecznie piękna, młoda i nigdy chora, co taka baba może wiedzieć o życiu. Czasem przecież słyszę o sobie: moralizatorka, Matkę Boską udaje” – mówi w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" Anna Dymna.

  • Fot.: Joanna Pieczara
    Fot.: Joanna Pieczara

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Do roku 1989 ludzie niepełnosprawni w Polsce praktycznie byli niewidoczni.

ANNA DYMNA: W szczęśliwym kraju socjalistycznym nie mogło być niepełnosprawnych. W 1973 r. przeżyłam szok, kiedy jako młoda aktorka wyjechałam do Londynu z „Nocą listopadową". Pomyślałam: „A to biedny naród, tylu tu niepełnosprawnych, a u nas wszyscy zdrowi”. Gdy wiele lat później spędzałam z moim malutkim synem urlop w Dębkach, na plaży obserwowałam rodzinę z chłopcem po porażeniu mózgowym. Ale to wiem dopiero dzisiaj, bo wtedy jeszcze nie rozróżniałam porażenia od Zespołu Downa. Rodzice cały czas się śmiali razem z tym chłopakiem, a ja nie mogłam pojąć, jak to jest możliwe, że ktoś tak chory może być radosny.

Pani rodzice opowiadali o niepełnosprawnych?

No właśnie nie, w rodzinie ich nie było. Pierwszy kontakt z niedołężnością miałam wtedy, kiedy mój dziadziuś zachorował. Kilka miesięcy nie wstawał z łóżka, a ja, piętnastoletnia, myłam go i przewijałam, tylko trochę mnie to krępowało. W 1996 r. moja mama miała zator mózgu. Przez pół roku byk całkowicie sparaliżowana, nie mówiła. Porozumiewała się ze mną mrugnięciami powiek, raz – znaczyło tak, dwa razy – nie. Rozmawiałyśmy tak o wszystkim. Pamiętam, dostałam wtedy rudą kociczkę, Czaczę. Mówiłam mamie, że przemycę ją do szpitala, gdy nikogo tu nie będzie.

Cieszyło ją to?

Leciały jej Izy i śmiała się równocześnie. Lekarz mi to wytłumaczył: przy uszkodzeniu pnia mózgu człowiek reaguje bardzo emocjonalnie, ale te reakcje mieszają się. Dużo wtedy jej czytałam na głos: „Kubusia Puchatka", wiersze księdza Twardowskiego, rozmowy z papieżem. Karol Wojtyła bierzmował mnie w kościele misjonarzy, mama też go poznała. Po spektaklach przychodziłam do niej dzień w dzień – robiłam jej masaże, manicure, miała wypielęgnowane dłonie jak nigdy. I czesałam ją, bardzo to lubiła. Rytuał jeszcze z dzieciństwa: w niedzielę, po obiedzie siadałyśmy przy radiu, słuchałyśmy audycji, mama piła kawę, a ja w tym czasie szczotkowałam jej włosy. Potem mama nagle wypiękniała – zmarszczki jej się wygładziły, odleżyny zagoiły. Umarła we śnie – młoda i uśmiechnięta.

Przestała cierpieć.

Wszystko, co robię dziś, zawdzięczam jej. Była księgową, ale powinna pracować jako lekarz czy pielęgniarka. Wokół niej gromadzili się ludzie, dobrze się z nią czuli. Dobry człowiek. Nie mówiła, że trzeba innym pomagać, tylko: „Wiesz, Małgosiu – tak na mnie w domu wołano – jak chcesz sobie krzyczeć, śpiewać, to bardzo proszę, tylko sprawdź najpierw, czy Jureczek nie śpi”. Jureczek to jest mój młodszy brat. Nie pouczając, uczyła najważniejszego – zważaj na innych, nie jesteś sama. I pomagaj w najprostszych sprawach. Gdy pan leżał pijany przy śmietniku, to mama nie robiła „fuj", tylko pytała z troską: „Czy coś się stało, może panu zimno, czego pan potrzebuje?”.

Nauka nie poszła w las.

Już jako dorosła kobieta, szłam kiedyś ulicą z moim mężem, Wieśkiem, i facet przed nami niespodziewanie wywrócił się, uderzając głową o krawężnik. Nachylam się, chcę mu pomóc, a on, kompletnie pijany, zaczyna mnie dusić, wyzywając od najgorszych. Dymny tylko powiedział: „Aniu, ostrożnie z tym pomaganiem, bo ktoś cię kiedyś za to udusi”.

Czyli już w dzieciństwie miała Pani ustalone życiowe kierunkowskazy.

Takie dzieciństwo to kapitał, kiedy jest mi trudno dzisiaj, zawsze wracam do niego. Pomaga. Ojciec – uczciwy do bólu, antykomunista, za co władza ludowa mu życie zatruwała. Złota rączka, nawet piekarnik mamie zrobił, który co prawda kopał prądem i dziwnie się nagrzewał, ale piec się dało. W domu się nie narzekało, że czegoś brakuje, a przecież bieda była. Sami potrafiliśmy wiele rzeczy zrobić, ozdoby na choinkę zaczynaliśmy kleić już w październiku, do grudnia po domu walały się kolorowe papiery i bibułki. Teraz z moimi przyjaciółmi i rodziną na święta też lepimy z masy solnej szopki i baranki.

Zatrudnia Pani nawet podopiecznych w swojej Fundacji, jak Janusza Świtaja.

Pewnego dnia rozdzwonili się do mnie dziennikarze. Mówią, że całkowicie sparaliżowany dwudziestokilkulatek prosi o eutanazję, i co ja na to. Wtedy miałam próby generalne „Orestei” i powiedziałam, żeby mi dali święty spokój. Ale wróciłam do domu, włączam telewizor, a w wiadomościach widzę faceta, którego przecież znam. Kiedyś prosił Fundację o pomoc i kupiliśmy mu ssak do odfegmiania i materac przeciwodleżynowy. Gdy się zorientowałam, że to Janusz prosi o prawo do zaprzestania uporczywej terapii, zadzwoniłam natychmiast i opieprzyłam go z góry na dół: „Nudzi ci się chyba – krzyczałam – może byś się do roboty wziął”. A potem myślę: „Jezu, co ja do niego mówię”. Bo tak naprawdę Janusz, prosząc o eutanazję, krzyczał o życie. Czuł się balastem dla otoczenia, choć ma fantastycznych rodziców, którzy się nim opiekuj ą. Ale Janusz wyobrażał sobie, co się stanie, kiedy umrą, i trafi do domu opieki społecznej, jak on to mówił: „do pokoju z zamalowanymi szybami”, gdzie wszyscy będą czekali aż umrze. A to facet, któremu kipi w środku energia niczym lawa w zamkniętym wulkanie. Janusz został więc zatrudniony na pół etatu w fundacji, dość komicznie wyglądało obowiązkowe przeszkolenie BHP. „Jak będzie się paliło, to lej” – mówię. A Janusz na to: „Nie mogę, jestem cewnikowany”. To głupie żarty, ale mniej więcej w takim duchu toczyły się nasze rozmowy. Janusz wielokrotnie podchodził do matury, ale za każdym razem matematykę oblewał. Usprawiedliwiał się, że zanim z geometrii wytłumaczy, gdzie kreska ma iść, to kończy się czas zdawania; Janusz z powodu respiratora mówi bardzo powoli. Myślałam nawet, że poproszę ministra edukacji, aby mu tę matmę odpuścił, kiedyś przecież nie była obowiązkowa. Ale Janusz się zawziął i w tym roku zdał. Teraz zaczyna studia na psychologii.

Jakim jest pracownikiem?

Fantastycznym. Jest wiarygodny, nawiązuje naturalny kontakt z ludźmi pokiereszowanymi przez chorobę. Do mnie chorzy podchodzą z rezerwą, no bo aktorka, wiadomo, wiecznie piękna, młoda i nigdy chora, co taka baba może wiedzieć o życiu. Czasem przecież słyszę o sobie: moralizatorka, Matkę Boską udaje. Poznałam wielu takich ludzi jak Janusz. Przyjaźnię się z Przemkiem, który też kiedyś prosił o eutanazję. Piękny, młody mężczyzna: blondyn o niebieskich oczach. Sparaliżowany od pasa w dół po wypadku samochodowym. Robiły mu się odleżyny nie do opanowania, zwyczajnie gnił, żaden szpital nie chciał go już leczyć. Zadzwoniłam w sprawie Przemka do prowadzącej go lekarki. „O co pani chodzi? – dziwiła się. – Przecież on nigdy już nie będzie ruszał nogami”. Ja na to: „Ale on cierpi”. Lekarka: „W domu opieki jest jego miejsce, my mu nie pomożemy”. Zadzwoniłam wtedy do znajomego lekarza, który skierował go do kliniki oparzeń, gdzie Przemka podleczono, chłop wziął się w garść i teraz na wózku przemierza Polskę, a ostatnio nawet Irlandię. Pokazuje, że ludzie niepełnosprawni umieją obudzić w sobie niezwykłe siły i radość życia, które drzemią w każdym człowieku. Przemek jest teraz siłaczem, nie poddaje się, ostatnio nawet zaczął pracować w hospicjum, wspiera umierających.

Jako 27-latka, Pani także miała wypadek samochodowy na Węgrzech, w drodze na plan filmu Miklósa Jancsó. Lekarze mówili, że nie będzie Pani chodzić.

Przed tym wypadkiem, z trzymiesięczną regularnością, doświadczałam rzeczy tragicznych: najpierw spaliło się moje mieszkanie, potem umarł mój mąż. Przed rozpaczą ratowało mnie aktorstwo – miałam wkodowane, że co wieczór mam zagrać spektakl. Działałam jak maszyna, sądziłam, że zaraz wszystko się samo skończy. A w czasie tego wypadku straciłam pamięć, nie miałam pojęcia, kim jestem, czy mam męża, a może jestem panną. Odzyskiwałam przytomność na chwilę, np. gdy palec mi przyszywali i to strasznie bolało, cieszyłam się, że jestem, i znowu odpływałam. Ale jak już ocknęłam się na dobre, to czułam ogromną radość. Z życia. A potem odwiedziła mnie Ela Karkoszka z teatru – wtedy pamięć zaczęła wracać.

A co z radością?

Nigdy mnie już nie opuściła. Uświadomiłam sobie, że człowiek ma obowiązek żyć i walczyć o każdą chwilę. Wtedy tego tak nie nazwałam, ale już poczułam. Po tym wypadku długo się rehabilitowałam – okazało się, że mam jeszcze złamaną miednicę i nikt tego nie zauważył. Zostałam skierowana do szpitala rehabilitacyjnego w Busku-Zdroju. Załamana, obolała ćwiczę kiedyś w grupie pacjentów w tamtejszym basenie i widzę dwie dziewczyny, chichrają się i wydurniają w wodzie. Spojrzałam na nie z nienawiścią i pomyślałam: „Co za głupie krowy, z czego one się tak cieszą?”. A kiedy wyszły z basenu na brzeg, zobaczyłam, że jedna nie miała obu nóg, a druga jednej. Oprzytomniałam, myślałam, że spalę się ze wstydu sama przed sobą. Wtedy to mnie Pan Bóg kopnął, dosłownie. Dał znak, żebym nie narzekała, ale zobaczyła, jak wiele mam, i się z tego cieszyła. Potem już nigdy takich głupot nie wygadywałam, choć czasem było ciężko. Po operacjach, a to stawu skokowego, a to barku, gdy ćwiczę z innymi na salach rehabilitacyjnych, gdy słyszę, jak ktoś jęczy albo gdy sama mam ochotę ponarzekać, propaguję hasło Dymnego: „Ból to ciul, najważniejsza jest świadomość”.

Czyli to było zadanie, które Pani dostała od losu.

Aktorzy mają bardzo różne role do zagrania. Za komuny przychodziło do mnie mnóstwo listów. Pisali ludzie nękani problemami, o których nie potrafili głośno mówić, bali się wszystkiego: urzędów, władzy, siebie. A ponieważ w filmach wcielałam się w osoby dobre: Marysię Wilczurównę, Basię Radziwiłłównę, Anię Pawlaczkę – ludzie obdarzali mnie zaufaniem. Historie z listów uświadamiały mi jednak, że świat nie jest taki wesoły, jak mi się wydaje. Najgorsze były listy bez adresu zwrotnego. Kiedyś przyszedł list od mężczyzny, któremu umarła żona. Sam wychowywał piątkę dzieci.  Nie miał pieniędzy, nikt mu nie pomagał, dzieci chodziły do szkoły na zmianę, bo butów brakowało, więc się wymieniały między sobą jedną parą. Ten pan z domu wyprzedawał wszystko, zostawili tylko telewizor, bo, jak pisał, gdy wyświetlają filmy ze mną, wtedy wszyscy oni czują się lepiej.

Po roku 1989 ludzie nadal do Pani pisali?

Wtedy dopiero pisali! Bo ten pan to się jeszcze bał, że komuś może się nie spodobać jego żal do świata. A gdy komuna upadła, to z listów wylał się ocean nędzy i samotności. Z czasem nauczyłam się te listy czytać, bo odzywali się też zwykli naciągacze. Jedna kobieta wyznaje, że nie ma na lekarstwa i uratuje ją. 100 zł. Więc ja wysiałam to 100 zł, ale już za dwa tygodnie ta pani pisze, że chce tysiąc, bo na futerko potrzebuje. Albo pan Franciszek pisał z więzienia: „Siostro Anno Dymno z Teatru Starego, zwracam się do Ciebie o pomoc mnie, biednemu człowiekowi...”. Okrągłe zdania, drobnym maczkiem, niemniej chodziło o to, żeby przesłać „zeszyt w kratkię, grzałkię, szyneczki puszeczkię, slipy trzy sztuki, herbatę gruzińską” – tak ten pan pisał. Na początku listu wyznał takimi wielkimi literami, że ma chorobę wrzodową. Na końcu dodał, ołówkiem, jakby szeptem, że prosi jeszcze „pento kiełbasy albo dwa”. Nie miałam pojęcia, za co i jak długo siedzi, ale zrobiłam paczkę przy pomocy kolegów z teatru. Myślałam też, jaki dam znakomity przykład mojemu 5-letniemu synkowi: ludziom pomaga się czynem, a nie gadaniem. Wysłałam tę paczkę. Najpierw dostałam list z podziękowaniami, piękny, pisany biblijnym językiem, z mnóstwem wklejonych obrazków świętych i obiecujące zdanie „ja panią na wolności znajdę”. A potem zaczęły przychodzić listy z całej Polski, bo więźniowie grypsowali i poszła wieść, że w Starym jest taka siostra Anna, co paczki wysyła.

Pan Franciszek się jeszcze odezwał?

Całkiem niedawno. „Znowu jestem w więzieniu” – brzmiał początek listu. Ale po wysyłaniu tych paczek nastała epoka balów charytatywnych dla wszystkich możliwie potrzebujących. Na balach chodziłam z pudełkiem, zbierałam pieniądze, jakiś facet pijany mnie klepnął w tyłek: „Aneczko, kurde, masz stóweczkę jeszcze”. Szczerze tego nienawidziłam, w pewnym momencie czułam się zaszczuta, bo trudno było odmówić, kwesta na szczytne cele. Ale już wtedy widziałam, że są ludzie, którzy mądrze pomagają, że można założyć fundację. Ale ja nie mam charakteru przywódcy i nigdy o tym nie myślałam.

Eee tam, ma Pani.

Nie mam, nie mam! Teraz się uczę, ale zawsze wolałam z boku sobie stanąć i szeptem mówić. Zatrudniam 40 pracowników i widzę, jak to trudne nimi kierować, by byli szczęśliwi, by utrzymać ich zapał i wykorzystać dobrze ich potencjał. Zanim jednak powstała fundacja, pod koniec lat 90. spadł mi z nieba ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, którego mama z siostrą mieszkały pode mną przy ul. Zyblikiewicza. Tadek napisał kiedyś w jakichś wspomnieniach, że im mieszkanie kilka razy zalewałam. Aż pewnego dnia ktoś mnie poprosił, bym przyjechała do Radwanowic (gdzie ksiądz Zaleski prowadził ośrodek dla swoich podopiecznych) i zasiadła w jury przeglądu teatralno-muzycznego osób niepełnosprawnych. Bałam się, ale nie mogłam odmówić, bo to był poniedziałek i wszyscy wiedzieli, że wtedy teatry nie pracuj ą, więc mam wolne.

Czego się Pani bała?

Tego, co będzie, jak stanę przed osobami niepełnosprawnymi. Czy je zrozumiem, jak do nich mówić, by oni mnie zrozumieli. My, aktorzy, jesteśmy przecież rozpuszczeni. Zwykle ludzie wiedzą o nas więcej niż my sami o sobie. Ale pojechałam. Znalazłam się na innej planecie. Dziesiątki dziwnych osób podbiegało do mnie, przytulali się, recytowali wiersze, śpiewali piosenki, całowali, nazywali „mamą".

A co z przeglądem?

Zburzył moje dotychczasowe myślenie o sztuce. Zobaczyłam na scenie ludzi, którzy często nie potrafią mówić, śpiewać, ale dają na scenie całego siebie, z radością i naprawdę. Zobaczyłam piękno i prawdę w całkiem innym wymiarze. Przestałam widzieć ich niepełnosprawność. Chciałam wtedy dać nagrody wszystkim, fakt, że mam kogoś wyróżnić, był dla mnie nie do pomyślenia. Więc ufundowałam indywidualne nagrody – z torebki wyciągałam kamyczki, perfumy i długopisy.

I co było dalej?

Wróciłam do domu wykończona i Bogu dziękowałam, że urodziłam zdrowe dziecko. Jednocześnie miałam świadomość, że zdarzyło się coś istotnego, co nie daje mi spokoju, do czego wracam w myślach. I zaczęłam przyjeżdżać do Radwanowic, a to na wycieczkę rowerową, a to na mszę. Potem zaczęłam pomagać przy realizacji przedstawień podopiecznych. W pewnym momencie ksiądz Zaleski odznaczył mnie Medalem Świętego Brata Alberta. Za nic mi go dał. Było mi okropnie wstyd – poświęciłam ludziom niepełnosprawnym kilkadziesiąt godzin, a ze mną dostawali medal ludzie, którzy oddawali im całe życie i majątki. No i postanowiłam rzeczywiście na ten medal zapracować. Przy wsparciu mojego męża zorganizowałam festiwal „Albertiana" w Teatrze Słowackiego, na którym prezentują się najlepsze amatorskie zespoły teatralne ludzi niepełnosprawnych intelektualnie.

To był rok 2001, a Fundację „Mimo Wszystko" założyła Pani dwa lata później.

Fundację założyłam, bo zaprzyjaźniłam się z ludźmi niepełnosprawnymi ze Schroniska w Radwanowicach i musiałam ich ratować, ponieważ niektórzy stracili prawo do korzystania z warsztatów terapeutycznych Fundacji Brata Alberta dotowanych przez państwo. Nie mogłam patrzeć, jak los ich pozbawia sensu życia. To bardzo wrażliwi, szczerzy, bezbronni ludzie. Oni mi przypomnieli, co w życiu jest istotne. I dali mi dużo do myślenia o nas, ludziach „normalnych”. Zastanawiałam się, dlaczego jeżdżę do nich z taką radością. I zrozumiałam, że odpoczywam przy nich od udawania, kombinowania, przypodobywania się, dostosowywania. Tu jest normalnie.

Naprawdę? Nie idealizuje Pani?

Ludzie niepełnosprawni są inni, pokazują całym swoim istnieniem: nieważne, czy jesteś stara czy młoda, bogata czy biedna, chuda czy gruba, ważne jest to, że jesteś, że jesteś blisko. Kontakt z nimi jest takim zwykłym sprawdzianem człowieczeństwa. Jeśli kochasz ich, to oni będą kochać ciebie, proste. Z okazji 10-lecia Fundacji otwieramy w Radwanowicach „Dolinę Słońca” – ośrodek, gdzie będą prowadzone warsztaty terapii artystycznej. Obecnie pracujemy nad inauguracyjnym spektaklem „Franek z Doliny Słońca”. Moi aktorzy są szalenie zdyscyplinowani – słońce czy deszcz – gotowi do pracy. Zanim zacznie się próba, obowiązkowo trzeba się wytulić i wyściskać, potem wszyscy razem krzyczymy: „hip, hip, hura!!!” i pracujemy, po godzince przerwa na bułeczkę, potem znowu praca. I tak to leci.

Zawsze jest tak różowo?

By prowadzić Fundację i pomagać ludziom, nie wystarcza dobre serce, choć dobre odruchy są początkiem wszystkiego, potrzebna jest ciężka praca, wiedza i umiejętności. Dlatego zatrudniam fachowców: terapeutów, psychologów. Muszę mieć fantastyczny dział księgowy – obracamy przecież społecznymi milionami, co chwilę mamy kontrolę, żadna złotówka nie może być źle wydana. No i ten gąszcz przepisów i ustaw, które wciąż się zmieniają. Kiedy budowałam „Dolinę Słońca”, planowałam, że będę sprzedawać rękodzieła moich podopiecznych stworzone na warsztatach terapeutycznych. Mogłabym te pieniądze przeznaczać na częściowe utrzymywanie ośrodka. No ale weszły nowe przepisy i jeśli wybudowałam „Dolinę Słońca” z 1 procenta, czyli z „państwowych pieniędzy", to nie wolno mi tu niczego produkować i sprzedawać. A przecież to by tylko pomagało państwu, które powinno te warsztaty utrzymywać.

Pani rozumie, jak niepełnosprawni widzą świat?

Kiedyś zaprosiłam do mojego programu „Spotkajmy się" Łukasza, młodego człowieka z Zespołem Downa. Rozmawiałam z nim, jak on widzi świat, i w pewnym momencie wpadałam na pomysł, aby role się odwróciły, by on przeprowadził ze mną wywiad. No i zaczął mnie pytać. Szybko zapędził mnie w kozi róg swoimi pytaniami. Były proste i bardzo kłopotliwe. „A ty go kochasz?” – pytał i wskazywał palcem na kogoś. Ja mu na to, że ja nie mogę odpowiadać na takie intymne pytania. A Łukasz: „A dlaczego? Przecież ty pytasz mnie o to samo”. Albo kiedyś na próbie jeden podopieczny mi mówi: „Ania jesteś dzisiaj brzydka, masz takie pod oczami cienie!”. Ja na to: „Nie mówi się tak kobiecie, jest mi przykro”. A on: „Ale ja cię przecież kocham, a cienie masz brzydkie, bo widocznie nie spałaś”. Wie pani, jakie to ważne, że ktoś nas kocha z cieniami.

Najważniejsze.

Niedawno odbyłam rozmowę z jednym z moich starszych podopiecznych, który mówi do mnie „mamo”. Pytam: „Ile masz lat?" On: „67". Ja: „To jestem młodsza od ciebie o 5 lat, mam 62. Nie mogę być twoją mamą”. On się tak strasznie zasmucił, łzy stanęły mu w oczach. „Więc kim ty jesteś dla mnie?" – pyta. „Siostrą" – mówię. „Tak, to dobrze, mamo” – mówi on. No i jestem nadal dla niego mamą, zresztą nie tylko dla niego. Świetnie jest mieć tyle kochanych dzieci.

ROZMAWIAŁA KATARZYNA KUBISIOWSKA

„Siostro Anno”, „Tygodnik Powszechny” (nr 39), 25.09.2013 r.

Fundacja Anny Dymnej dziękuje redakcji „TP” za wyrażenie zgody na publikację tekstu. Dziękujemy także za wsparcie Instytutowi Monitorowania Mediów.

 

 

 

 

 

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz