Bieżące

Wrócili z Kilimandżaro

Dziewięć osób z różnego rodzaju niepełnosprawnościami, które zdobyły Biały Dach Afryki wróciło wczoraj do Polski. Anna Dymna i Fundacja „Mimo Wszystko” zgotowała im niecodzienne powitanie.

Samolot lecący z Amsterdamu wylądował na Lotnisku im. Fryderyka Chopina punktualnie o godz. 11.05. W hali przylotów na Angelikę Chrapkiewicz-Gądek, Kasię Rogowiec, Janka Melę, Jarka Rolę, Piotrka Truszkowskiego, Krzysztofa Gardasia, Piotra Pogona, Krzyśka Głombowicza i Łukasza Żelechowskiego czekała już Anna Dymna, a także pracownicy oraz wolontariusze Fundacji „Mimo Wszystko”. Wszyscy byli ubrani w pomarańczowe koszulki z napisem „Każdy ma swoje Kilimandżaro”. W hali przylotów czekały też rodziny uczestników wyprawy i przedstawiciele mediów. Wśród nich była m.in. Martyna Wojciechowska, redaktor naczelna „National Geographic”. Kiedy w drzwiach pojawiła się pierwsza osoba z ekipy, rozległy się gromkie brawa. Potem były uściski, słowa radości i łzy wzruszenia… W kolejce do każdego z uczestników ustawił się tłum dziennikarzy. Im także udzieliły się emocje związane z powitaniem. – Każdy z nas zdobył swoje Kilimandżaro. Dla jednych to był najwyższy punkt na szczycie – Uhuru Peak, dla innych wysokość 5200 m n. p. m. Dla jeszcze innych – decyzja o tym, żeby nie próbować za wszelką cenę iść dalej. Ale to, co najważniejsze, stało się nie na samym szczycie, tylko w drodze, która do niego wiodła – podkreślali uczestnicy wyprawy.

– Na wysokości 3700 m n. p. m. zatarła się różnica między osobami zdrowymi, a tymi, którzy na co dzień zmagają się z niepełnosprawnością. Kilimandżaro nie oszczędzało nikogo z naszej ekipy. Osoby wysportowane i w pełni sprawne chorowały, miały gorączkę, były osłabione. Powyżej 4700 metrów każdy z nas walczył o kolejny krok, metr… I każdy z nas na swój sposób zdobył szczyt. Mamy się z czego cieszyć – mówił Krzysztof Głombowicz, który porusza się o kulach.

– Sama wypraw na szczyt była niesamowitym przeżyciem. Czułem, że dałem z siebie wszystko. To był największy wysiłek w moim życiu. Nie da się go porównać nawet do wypraw na bieguny – mówił Janek Mela, najmłodszy uczestnik wyprawy. – Powyżej 5400 m n. p. m. robiłem kilka kroków i potrzebny był mi odpoczynek, z trudem łapałem oddech, chciało mi się bardzo spać. Krzysiek Gardaś dawał mi batoniki energetyzujące i mówił: „Jasiek musisz mieć siłę. Idziemy dalej”. Wycieńczony do granic możliwości, wspiąłem się na sam szczyt. Udało się! Ale nie to było dla mnie najważniejsze. Najbardziej zapamiętałem relacje, jakie panowały w naszej grupie. Każdy z nas czuł się ważny i potrzebny. W każdej chwili mogliśmy na siebie liczyć. Nie liczyła się niepełnosprawność, ograniczenia, bo zawsze był ktoś, kto był gotowy pomóc. Czuliśmy, że razem stanowimy ogromną siłę. Nie można tego uczucia do niczego innego porównać. Na pewno go nie zapomnę i na pewno będzie mi go bardzo brakować – podkreślał Janek.

– Powyżej 4700 m n.p.m. oddychało się już bardzo ciężko. Byłam niesiona na górę w specjalnie zrobionym siedzisku. Mimo że miałam mnóstwo ubrań na sobie, strasznie marzłam. Zaczęły się problemy z krążeniem, bolał mnie kręgosłup, zaczęły się problemy z oddychaniem – relacjonowała Angelika Chrapkiewicz-Gądek poruszająca się na wózku. - Bogdan Bednarz i Afrykańczycy, którzy nieśli mnie kolejno na plecach, robili pięć kroków i odpoczywali, kolejne pięć kroków i znów odpoczynek. Nogi zapadały im się w podłożu, z trudem oddychali, ale szli dalej. Kiedy byliśmy na wysokości 5200 m n. p. m., podjęłam decyzję, że wracam na dół. Mimo że psychicznie i fizycznie byłam w stanie zmierzyć się ze szczytem, to w tamtej chwili, bardziej niż o sobie, pomyślałam o ludziach, którzy mnie tam niosą. Czułam, że zdobyłam swoje Kilimandżaro… – mówiła z uśmiechem Angelika.

Słuchając uczestników wyprawy Anna Dymna, pomysłodawczyni przedsięwzięcia, nie kryła wzruszenia: – Osoby, które wyruszyły na Kilimandżaro, nie mają rąk, nóg, nie widzą, ale mają w sobie siłę i radość, której wielu zdrowych ludzi może im pozazdrościć. Bardzo bym chciała, aby to, co zrobili, przypomniało innym ludziom, że warto mieć marzenia i do nich dążyć. Bez względu na to, czy jesteśmy zdrowi, chorzy, sprawni czy borykamy się z niepełnosprawnością, każdy z nas ma przed sobą niejeden szczyt do zdobycia i tylko od nas zależy, czy na niego wyruszymy – podkreślała szefowa Fundacji „Mimo Wszystko” , dodając, że podobne wyprawy „zaufania i nadziei” będą organizowane co roku.

Jakie są plany na przyszły rok? Tego Anna Dymna nie chce na razie zdradzać. – Mam już kilka pomysłów, ale opowiem o nich, gdy już będzie wiadomo, który jest właściwy – mówiła z uśmiechem.

20 listopada nakładem Wydawnictwa „Znak” pojawi się księgarniach książka pt. „Każdy ma swoje Kilimandżaro”. Znajdzie się w niej nie tylko relacja z wyprawy, ale również sylwetki poszczególnych uczestników i historie opowiadające o „Kilimandżarach”, które musieli pokonać, zanim wspięli się na Biały Dach Afryki. Janek Mela, jeden z uczestników wyprawy i zarazem bohater książki, we wstępie poprzedzającym jego historię mówi: „Nasze życie przypomina układanie puzzli. Planujemy sobie: pójdę do takiej i takiej szkoły, zostanę lekarzem, marynarzem, tancerzem, ożenię się, albo i nie, będę mieć dzieci: jedno, dwoje, troje. Wybudujemy sobie dom za miastem, w ogródku zasadzimy róże, albo malwy. Może jedno i drugie. Dzieciaki będą mieć huśtawkę w ogrodzie. Piaskownice też im zrobimy (w końcu sam lubiłem robić babki z piasku, jak byłem mały). Na wakacje to będziemy jeździć do Egiptu, bo Egipt jest modny i można się nieźle opalić. Wszystkie puzzle są ładne i kolorowe, bo jakie miałyby niby być? Nikt z nas nie planuje wypadku ani ciężkiej choroby. Nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, że straci kogoś, kogo kocha najbardziej na świecie. Kiedy dotyka nas jakaś tragedia, wszystko wygląda tak, jakby ktoś porozrzucał wszystkie puzzle i pozabierał część z nich. Nie zauważamy jednak, że w ich miejsce dostajemy inne puzzle, jak się z czasem okazuje, lepsze, bardziej dopasowane. Jednym słowem: bogatsze. Ale ciężko odnaleźć dar w swoim wypadku (...)

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz