Bieżące
Biorę od kogoś i podaję dalej
„Kiedy idę ulicą i mówię: »Dzień dobry«, zwykle ludzie też mi tak odpowiadają. Chociaż niektórzy dziwią się, dlaczego odzywam się do nich. Zdarzało się nawet, że słyszałem: »O! Jakiś głupek!«. Ale na takie słowa przestałem zwracać uwagę” – mówi w wywiadzie Roman Wittbrodt, nasz Podopieczny z Warsztatów Terapii Zajęciowej w Lubiatowie.
– Ile ma Pan lat?
– Pięćdziesiąt trzy.
– Lubiatowo jest terenem popegeerowskim…
– To miejscowość gospodarzy wiejskich. Tak bym to określił.
– Jak wyglądało Pańskie życie zanim trafił Pan do Warsztatów Terapii Zajęciowej prowadzonych przez Fundację Anny Dymnej „Mimo Wszystko”?
– Skończyłem szkołę specjalną w Lęborku, uczyłem się zawodu malarza. Później pracowałem. Głównie w firmach budowlanych albo zakładzie produkcji roślinnej. Bardzo lubię rozmawiać z roślinami. Zostałem też zatrudniony w Urzędzie Gminy, jako pracownik gospodarczy. Mieszkam z siostrą.
– Była jakaś przerwa w tej pracy?
– Tak, po śmierci rodziców. Wtedy psychicznie się załamałem.
– Kiedy rodzice zmarli?
– W 2008 roku. Umarli krótko po sobie. Najpierw zmarł tata, potem straciłem mamę. Z rodzicami byłem bardzo związany.
– Co Panu dolega?
– Mam niepełnosprawność intelektualną w stopniu umiarkowanym. Śmierć rodziców spowodowała, że mój stan zdrowia się pogorszył. Straciłem też pracę w tamtym czasie… Cały czas siedziałem w domu. To nie było dobre. Przychodziły momenty, gdy wszystko stawało się dla mnie obojętne. Myśli samobójcze też miałem. Do tej pory biorę lekarstwa.
– Robił Pan coś w domu?
– Głównie nudziłem się… Tak leciały te miesiące, tygodnie, dni… Nie miałem przed sobą żadnych perspektyw. Na wsi pracy nie było, a do miasta mam za daleko. Przecież inne możliwości są w mieście, inne na wsi. Tutaj jest ciężko. Nie ma na przykład zakładów pracy chronionej. Przez to ciągłe siedzenie w domu pogłębiał się mój stan depresyjny. Nerwy… Nie mogłem nawet szklanki utrzymać.
– Ale widzę, że teraz Pan się uśmiecha. Jest również bardzo uprzejmy.
– Świat jest dobry, życzliwy. Kiedy idę ulicą i mówię: „Dzień dobry”, zwykle ludzie też mi tak odpowiadają. Chociaż niektórzy dziwią się, dlaczego odzywam się do nich. Zdarzało się nawet, że słyszałem: „O! Jakiś głupek!”. Ale na takie słowa przestałem zwracać uwagę. Myślę, że uśmiech – to takie ciepło – bierze się od drugiego człowieka. W pracowni kulinarnej mamy na przykład koleżankę, która lubi się przytulać, okazywać serdeczność. To ciepło w niej jest. Też staram się przekazywać innym taką radość. Pani rozumie? Biorę od kogoś i podaję dalej. Na tym to chyba wszystko polega… Nieważne, czy ktoś jest sprawny, czy niepełnosprawny.
– W warsztatach funkcjonują różne pracownie. Pan na jakie zajęcia uczęszcza?
– Chodzę głownie do pracowni kulinarnej i komputerowo-poligraficznej, gdzie, po raz pierwszy w życiu, miałem do czynienia z komputerem. Chciałem spróbować, jak to jest.
– I jak jest?
– Na pierwszy rzut oka trochę się wystraszyłem. „Rany! Popsuję komputer!” – pomyślałem. Ale terapeutka powiedziała: „Nie bój się. To są komputery przystosowane dla osób niepełnosprawnych”. Z czasem było coraz prościej, chociaż do dzisiaj muszę pytać o pewne rzeczy. Uczymy się pisać na klawiaturze, zakładać blog, obsługiwać internet. To wszystko nie jest łatwe. Trzeba pamiętać o zapisywaniu tego, co się zrobiło na komputerze. Inaczej można stracić wszystkie dane.
– A jakie posiłki lubi Pan przygotowywać?
– Zupę grochową. Gofry i wafle lubię też piec, robić sałatki z makaronem i wieloma warzywami. Ale naleśników – nie. Nie wychodzą mi takie, jak powinny.
– I czego jeszcze Pan nie lubi?
– Kiedy ktoś jest ordynarny wobec drugiego człowieka. Takiej ordynarnej osobie mogę zwrócić uwagę. Trzeba przecież okazywać sobie wzajemnie szacunek. Nie wolno też źle odnosić się do zwierząt.
– Rozumiem, że obecnie jest Pan zadowolony ze swojej codzienności?
– Bardzo. Czuję się komuś potrzebny. Pomagam także innym, którzy są słabsi. Jestem jednym z bardziej sprawnych podopiecznych w tych warsztatach, najstarszym. Najmłodszy uczestnik ma dwadzieścia cztery lata. Mamy też tutaj osoby ze znacznym upośledzeniem, na wózkach, bardzo chore. Niektóre dni są spokojne, ale przychodzą również takie, że ktoś ma atak… Atak za atakiem. W takich sytuacjach staram się pomagać. Pomagam też, gdy gdzieś wychodzimy. Pcham na przykład czyjś wózek. Dobrze tutaj jest. Panuje bardzo koleżeńska atmosfera. Nie ma czegoś takiego, że jedni są traktowani lepiej, a inni gorzej. Wszyscy jesteśmy z sobą po imieniu.
– Dobrze, że ta placówka powstała. Nie było takiej w gminie Choczewo.
– Uczestnictwo w tych warsztatach traktuję tak, jakbym codziennie chodził do pracy. I wie Pani, co? Mam dużą satysfakcję z tego, że jestem teraz komuś potrzebny. Czuję, że stan mojego zdrowia polepsza się. Nie myślę już o zmarłych rodzicach, nie martwię się przyszłością.
– Warsztaty w Lubiatowie powstały dzięki ludziom z całej Polski…
– Wiem o tym. W dużej części zostały zbudowane z jednego procenta ich podatków. Chciałbym tym wszystkim państwu bardzo podziękować.
Rozmawiał Monika Smyczek