Bieżące
Afirmacja albo negacja - twój wybór
Rozmowa z Przemysławem Kowalikiem, który dwukrotnie przemierzył Polskę, jadąc na wózku inwalidzkim
To był ułamek sekundy, zdarzenie, którego nie można było przewidzieć ani nad nim zapanować: sarna wyskoczyła z lasu i znalazła się tuż przy masce samochodu. W wyniku kolizji, wówczas 31-letni Przemek Kowalik, uszkodził kręgosłup, od barków w dół został sparaliżowany. Od tamtego czasu jeździ na wózku, zdany jest na opiekę innych. Z marzeń jednak nie zrezygnował. Przed niespełna tygodniem, w ciągu 21 dni, trzydziestosiedmiolatek przejechał Polskę na elektrycznym wózku inwalidzkim. Przemierzył ją z północy na południe, pokonując 1178 kilometrów, o 99 więcej niż w ubiegłym roku. Zmagał się ze słonecznym skwarem, chłodem albo deszczem – zwyciężył własną słabość, po raz kolejny kwestionując słowo „niepełnosprawność”. Jednak, jako człowiek, godny jest szacunku i podziwu przede wszystkim dlatego, że zarówno osobom sprawnym jak i niepełnosprawnym pokazał, iż w każdym z nas drzemie ogromna siła, potencjał, z jakiego mocy nieraz nie zdajemy sobie nawet sprawy. Udowodnił to zmieniając w czyn swoje marzenia.
– Pańskie ciało jest niemal całkowicie sparaliżowane. Jakie czynności potrafi Pan wykonać samodzielnie?
– Dzisiaj umiem obsługiwać komputer, swój wózek i telefon komórkowy. Ale zaczynałem od nauki pisania… posługując się zębami. Jestem całkowicie zdany na pomoc innych osób.
– Potrafi Pan także przejechać na swoim wózku Polskę z zachodu na wschód i z północy na południe.
– Rzeczywiście, udało mi się tego dokonać. W ubiegłym roku pokonałem trasę ze Słubic do ukraińskiego Zosina, w tym – z Przylądka Rozewie aż do Morskiego Oka. Zrobiłem to, korzystając z pomocy trojga moich przyjaciół. Była to moja trzecia wyprawa przez Polskę.
– W roku 2006 Pańska podróż zakończyła się niepowodzeniem. Po przejechaniu 700 kilometrów i dojeździe do Warszawy, natychmiast musiał Pan trafić do szpitala: skrajne wyczerpanie, odleżyny, sepsa, lekarze rozważali nawet możliwość amputacji kończyny…
– Ale nawet wtedy wiedziałem, że za rok znowu będę próbował przejechać przez Polskę. Ani przez moment nie wahałem się, czy podjąć kolejną próbę walki z własną słabością i ograniczeniami.
– Skąd taka determinacja?
– Ona tkwi w umyśle każdego człowieka. Wszyscy możemy tworzyć cuda w swoim życiu, pod warunkiem, że tego naprawdę pragniemy.
– Co to jest wiara, Pańskim zdaniem?
– To pojęcie jest bardzo szerokie i chyba niewyrażalne w słowach. Co prawda wiarę zwykle kojarzy się z religią, ale dla mnie oznacza ona również głęboką ufność we własne możliwości, w to że można robić rzeczy, które, pozornie, wydają się niemożliwe do wykonania i, tak jak w moim przypadku, odbić się po prostu od „dna”. Z wiary w siebie bierze się siła. Stąd nazwa mojej podróży przez Polskę „Misja 1000 – Wiara i Siła”.
– I jeśli mamy wiarę i siłę, wtedy w naszym życiu zaczynają się dziać prawdziwe cuda.
– Tak to właśnie wygląda. Życie jest największym cudem. Problem w tym, że często o tym zapominamy, a przez to rezygnujemy z naszej wolności oraz marzeń, przez co sami siebie skazujemy na poczucie rozgoryczenia i rozczarowanie codziennością.
– Ale, zaraz po wypadku samochodowym, chciał pan przecież umrzeć, zabić się, pisał nawet prośbę do prezydenta o zgodę na eutanazję.
– To prawda. Przeszedłem potworne załamanie. Czując własną niemoc, bezradność, a także obojętność, z jaką byłem traktowany, myślałem o tym, żeby ze sobą skończyć. Nie widziałem dla siebie żadnych szans czy perspektyw. Najgorsze było to, że czułem się jak kłopotliwy przedmiot, którego lekarze chcą się szybko pozbyć, umieszczając mnie w Domu Pomocy Społecznej. Nie godziłem się na takie traktowanie. Uważałem i nadal uważam, że o swoim życiu mam prawo decydować sam. Nadeszła zresztą chwila, gdy postanowiłem zacisnąć zęby i, mimo wszystko, o siebie walczyć.
– Kiedy powziął Pan zamiar przejechania przez Polskę na wózku?
– To było jeszcze wtedy, gdy dopiero uczyłem się samodzielnie siadać. Po okresie totalnego załamania, zrozumiałem, że muszę coś zrobić ze swoim życiem, że nie mogę bezczynnie przebywać mieszkaniu.
– Otworzył się pan na świat i ludzi.
– Właśnie. Nie można czekać na ludzi. Trzeba do nich wyjść, uśmiechać się. Ludziom zawdzięczam bardzo wiele. Gdybym tylko przesiadywał w domu i użalał się nad własnym losem, nigdy niczego bym nie dokonał, nie odbił się od przysłowiowego dna, nie spotkał tak wiele życzliwości. Dlatego swoje wyprawy dedykowałem także osobom niepełnosprawnym, które, bywa, popadają w rezygnację i sądzą, że ich życie całkowicie się skończyło. To nieprawda. Niech mi uwierzą, że można wszystko. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że nie można już nic.
– Co jest w życiu najważniejsze?
– Cel, podążanie za własnymi marzeniami. Te są przecież po to, żeby je realizować. Nie jest zresztą ważne, czy zamierzony cel osiągniemy. Najistotniejsze, że staramy się do niego dotrzeć, że robimy to z całą mocą naszych serc. Wówczas odkrywamy w sobie pokłady energii, o jakiej istnieniu wcześniej nie wiedzieliśmy.
– Własny umysł można nastrajać dwojako: albo pogrążać go w negacji i rozgoryczeniu, albo w afirmacji życia, czując siłę i radość.
– Tak naprawdę wszystko zależy od nas samych. Musimy uświadomić sobie tę rzecz. Istnieją przecież ludzie bogaci, cieszący się pełnią zdrowia, a mimo to odczuwający smutek. Są jednak i tacy, którzy, zdawałoby się, ledwie żyją i klepią biedę, a jednak mają w sobie ogrom pozytywnej energii i zapału do życia. Obrany przez nas cel może być różny. Najważniejsza jest jednak droga, która do niego prowadzi, to, czy mamy odwagę w nią wyruszyć.
– Czasami wejście na taką drogę wydaje się z góry skazane na porażkę.
– Wszystko zależy od tego, jaki stan umysłu sobie wypracujemy. O tym, że jest to prawda, przekonałem się sam, bo to przecież ja byłem niemal na „dnie”, to ja zaciskałem zęby, walcząc z własną niemocą, obojętnością otoczenia oraz bólem i – w końcu – to ja zrealizowałem własne marzenia.
Rozmawiał Wojciech Szczawiński