Archiwum

Ewa i Józef Żak

11 października 2010 r.

 

Zapis rozmowy z Ewą (polineuropatia) i Józefem (astma) Żakami

 

Anna Dymna: Witam serdecznie Ewę i Józia, małżeństwo, które przyjechało do nas z Myślenic. Powiedzcie, jesteście z sobą szczęśliwi?

Ewa Żak: Tak, tak, bardzo.

Józef Żak: Oczywiście.

A.D.: Czyli witam szczęśliwe małżeństwo.

E.Ż.: Dzień dobry, witamy wszystkich.

J.Ż.: Dzień dobry.

A.D.: Mam taką propozycję: ponieważ, jakby zliczyć nasze lata, to gdzieś tam jesteśmy rówieśnikami, a nawet jesteście ode mnie starsi – mówimy sobie „ty”, żeby nam się lepiej rozmawiało. Jeszcze dam Wam coś na szczęście… Józiu, weź dla Ewy też (wręcza rozmówcy kamyki). To są kamyczki na szczęście…  Pobraliście się w sierpniu?

J.Ż.: 15 sierpnia.

A.D.: Byłam u Was w domu, mieszkacie w pokoiku malutkim, a pod stołem macie pieska…

E.Ż: Tak, tak…

A.D.: Strasznie jest tam ciasno, ale macie też kuchnię wspólną, łazienkę…

E.Ż.: … wspólnie z lokatorami.

A.D: Ale jesteście szczęśliwi.

J.Ż.: Bardzo.

A.D.: Dowiedziałam się od dziennikarki z Myślenic, że Wam wszyscy zazdroszczą, że jesteście takim symbolem szczęścia. Wiecie o tym?

E.Ż.: …

J.Ż: Ewusia ma w sobie coś takiego, tyle uśmiechu, że zaraża nim ludzi. Mnie też tym ujęła.

A.D.: Ty się, Ewuniu, urodziłaś gdzie?

E.Ż.: To jest wioska położona dwadzieścia dziewięć kilometrów od Tarnowa. Tam mieszkałam od urodzenia.

A.D.: Urodziłaś się zdrowa?

E.Ż.: Tak. Miałam dziesięć punktów w skali Apgara. Nic nie wskazywało, że coś się ze mną dzieje, ale w ciągu trzech miesięcy zaszczepiono mnie. Ta szczepionka uszkodziła mi układ nerwowy.

A.D.: Co to była za szczepionka?

E.Ż.: dawniej taką stosowano, nazywała się Sabina. To były lata siedemdziesiąte wtenczas.

A.D.: To była szczepionka na chorobę Heinego-Medina…

E.Ż: Tak, tak…

A.D.: Może miałaś wtedy jakiś stan zapalny?

E.Ż.: Tak, tak, miałam stan zapalny. Coś tam było z górnymi drogami oddechowymi. No i w ten sposób ta szczepionka, zamiast pomóc, uszkodziła, bo był organizm uszkodzony.

A.D.: Co się zaczęło dziać?

E.Ż.: Miałam półtora roku, kiedy zaczęłam chodzić, i wtenczas mój tato zauważył, że coś się dzieje. Słabłam. Nie mogłam stać na nogach. Chodziłam na kolanach. Chcąc wstać, musiałam oprzeć się o mebel.

A.D.: Byliście u lekarza?

E.Ż.: W Centrum Zdrowia Matki Polki, tutaj, w Warszawie. Była pierwsza diagnoza postawiona, że jest to ogólnoustrojowe uszkodzenie nerwów. I to spowodowało zanik mięśni. Bo jak nerwy „wysychają” w organizmie, tak i mięśnie „lecą”, giną.

A.D.: Czyli Ty nie biegałaś tak, jak robią to dzieci?

E.Ż.: Nie. Chodziłam o kulach po operacji w Zakopanem. Chyba przez półtora roku. Jako dziecko.  Przed samą komunią kule odstawiłam.

A.D.: To jak wyglądało Twoje dzieciństwo? Masz rodzeństwo, prawda?

E.Ż.: Jestem najstarsza z pięciorga dzieci. Mam trzy siostry, no i młodszego brata. Reszta rodzeństwa jest zdrowa. Przechodziła badania.

A.D.: A jak jesteś zdiagnozowana?

E.Ż.: Polineuropatia.  Taka choroba może doprowadzić do tego, że trzydziestego roku można nie dożyć. Mimo, że jestem uszkodzona czterokończynowo, Bozia dała, że jeszcze żyję. I cieszę się tym życiem, jakie mam.

A.D.: Chodziłaś do zwyczajnej szkoły podstawowej?

E.Ż.: Ta moja nauka to była i w szkole, i w domu, żeby ten materiał przerobić.

A.D.: Byłaś wtedy dzieckiem. Te ciągłe wyjazdy, opuszczanie rodziny… Kto z Tobą był?

E.Ż.: Tata, świętej pamięci tata. On mnie zawsze chciał ratować, żeby to wykształcenie jakoś zdobyć. Całe życie poświęcił mnie. Młodszym rodzeństwem opiekowała się mama.

A.D.: A tęskniłaś bardzo za domem?

E.Ż.: Bardzo, bardzo, aż miałam żal do rodziców, że tak mnie izolują; że moje siostry rosną, bawią się, mają kontakt, a mnie nie ma w domu, bo mnie wożą po tych szpitalach. Potem rodzicom byłam wdzięczna, kiedy uzyskałam już pewien wiek – że oni mi tego nie chcieli na złe. W ten sposób oni mnie po prostu ratowali.

A.D.: Jesteś młodą kobietą, dziewczyną… Miałaś chłopaków, przyjaźnie jakieś?

E.Ż.: Koledzy, koledzy byli. Pewnie, że się człowiek zauraczał parę razy – ten się podobał chłopak albo tamten. Ale poza tym – nic. Mężczyźni mówili, że ładna jestem, ale szkoda, że taka nieszczęśliwa. I tak się kończyło. Aczkolwiek kiedyś, pięć albo sześć lat temu, byłam tak naprawdę zakochana. No ale… Niestety, nie udało się.

A.D.: Kim on był? Gdzie się poznaliście?

E.Ż.: Jest taki kącik osób niepełnosprawnych w telegazecie, na drugim programie. Tam osoby niepełnosprawne wymieniają się korespondencją. Zapoznać się było można, jeszcze nie było Internetu. Wtedy strona telegazet mi pomogła. W ten sposób poznałam tego przyjaciela.

A.D.: Przez jakiś czas byliście parą, prawda?

E.Ż.: Cztery lata przyjeżdżał do mnie do domu. On był ze Śląska.

A.D.: No i czemu się to skończyło? Józek, nie słuchaj, żeby Ci nie było przykro.

E.Ż.: No jakoś tak, drogi się rozeszły… Wiadomo. Może faktycznie tak się miało stać.

A.D.: To się rozpadło przez mamę…

E.Ż.: No nie chciałam… No tak, to tak było… Ale nie przez moją mamę tylko jego. Ona chciała, żeby syn miał zdrową dziewczynę.

A.D.: A on też był chory?

E.Ż.: Też.

A.D.: Można o tym mówić, bo gdzieś tam to jest ludzkie: że mama chłopaka niepełnosprawnego chciałaby, żeby on miał sprawną dziewczynę. Nie wzięła pod uwagę tego, że bylibyście razem szczęśliwi. Wiele matek ma taki problem. Może powiedz, co Ty wtedy czułaś.

E.Ż: Na długo się zamknęłam w sobie. Wszystko było dobrze, dopóki do niego nie pojechałam w odwiedziny. Po miesiącu przyjechał do mnie i był już zupełnie innym człowiekiem.

A.D.: A co mu jego mama powiedziała?

E.Ż.: Wyciągnęłam do od niego, bo nie chciał mówić, żeby nie robić mi przykrości. A jego matka poradziła mu, żeby ze mną zerwał, bo oboje jesteśmy chorzy i nie nadajemy się na małżeństwo… Nie chciałam pogłębiać tego uczucia, nie chciałam snuć planów…

A.D.: I zamknęłaś się zupełnie przed mężczyznami. I to trwało wiele lat…

E.Ż.: Tak. Powiedziałam sobie: „No bo co, znowu będę zaczynała? Po co, skoro takie jest życie?”.

A.D.: Aż pewnego dnia byłaś w Modlniczce na rehabilitacji…

E.Ż.: Tak (śmiech).

A.D.: Jak tam podjechałaś, to na balkonie stał Józio. A Ty, Józiu, skąd jesteś?

J.Ż.: Z Myślenic. Moje dzieciństwo też było w rozjazdach, ze względu na chorobę dziedziczną. Jeździłem po sanatoriach. Jestem chory na astmę oskrzelową. Potem przyszły jeszcze stawy. Szkoły kończyłem po sanatoriach.

A.D.: A co z tą astmą? Ona jest zaleczona?

J.Ż.: Staram się unikać alergenu, na który jestem uczulony. Biorę też regularnie leki.

A.D.: Masz jakiś zawód?

J.Ż.: Kaletnik. Ale w ogóle nie pracowałem w tym zawodzie.

A.D.: To jest ciężka praca.

J.K.: Ciężka i ciężka była sytuacja. Do tamtego okresu nie chciałbym wracać. Zamknąłem tamten rozdział paręnaście lat temu. Nowy rozdział zaczął się od 2000 roku. Przedtem były takie chwile, kiedy zastanawiałem się, po co w ogóle żyję i co mi daje to życie. Byłem na skraju załamania, rozmawiałem nawet z takim przyjacielem, księdzem. On powiedział mi: „Józek, na pewno ktoś na ciebie czeka”.

A.D.: Miałeś bardzo zły czas w życiu, ale nie mówimy o tym. Ale spotkałeś w życiu jakąś dziewczynę.

J.Ż.: Tak, miałem wtedy osiemnaście lat, jak zostałem brutalnie zdradzony. Usiłowała mnie wrobić w ciążę. To mnie po prostu zamknęło na dziewczyny. Potem, gdy jakaś koleżanka chciała się za bardzo zbliżyć, uciekałem. Bałem się być znowu wykorzystany. Bardzo, bardzo długo byłem sam. Nie potrafiłem złapać kontaktu.

A.D.: A masz rodzeństwo?

J.Ż.: Dwie siostry, młodsze ode mnie. Z rodziną mam taki… No teraz, dzięki Ewusi, mam lepszy kontakt z rodziną.

A.D.: A mieszkałeś w domu rodzinnym cały czas?

J.Ż.: Tak. Ale od jakiegoś czasu wyszedłem na samodzielność, żeby być w spokoju.

A.D.: A co to są za kłopoty z Twoim kręgosłupem?

J.Ż.: W lutym będzie pięć lat, jak przeszedłem operację. Z kręgosłupem problemów nabawiłem się w poprzedniej pracy. Było to zaniedbane leczenie, bo leczono mnie na korzonki. Tej operacji też się bałem. Dostałem lekkiego paraliżu lewej strony. Ale stwierdziłem: albo będę chodził, albo będę całkowicie na wózku. Byłem na rehabilitacji kilka razy w Modlniczce, no i pewnego razu…

A.D.: To teraz jesteśmy już przy dacie 29 maja 2006 roku. Godzina była między 11 a 12. Siedzisz na balkonie, już kończysz rehabilitację.

J.Ż.: Jak zobaczyłem Ewusię, to pomyślałem sobie: „To będzie moja żona”. Nie wiem, co się stało… Dwa dni później jakoś przyjechał tata, Ewusia była na balonie. Powiedziałem: „Tato, przedstawiam co synową”.

A.D.: A Ona już widziała o tym czy nie? (śmiech)

J.Ż.: Wtedy dopiero usłyszała (śmiech), chociaż to nie było tak łatwo. Ewusia, jak zobaczyliśmy się po raz pierwszy, nawet nie zwróciła na mnie uwagi. A ja się w niej zakochałem.

E.Ż.: To znaczy, widziałam, że ktoś na mnie „kuka”, kiedy czekałam na przyjęcie do pani doktor, ale jakoś specjalnie nie zwracałam na to uwagi. Myślałam: kolejny chłopak i będzie tak, jak zawsze.

A.D.: A co Ty Jej mówiłeś? Pamiętasz pierwsze wypowiedziane zdanie?

J.Ż.: Chyba: „Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali? Wpadłaś mi w oko, więc chyba już gdzieś widzieliśmy się”. Oczywiście to była nieprawda (śmiech).

A.D.: Ona nie ułatwiała Ci kontaktu?

J.Ż.: Nie. Mówiła, że chłopak ma do niej przyjechać. Jak strasznie zazdrościłem temu chłopakowi…

A.D.: I co? Przyjechał?

E.Ż.: Tak. Przyjechał, popatrzył i odjechał.

A.D.: No i co? Skończyła się rehabilitacja, wróciłeś do domu…

J.Ż.: Zacząłem z nią pisać SMS-y. Dwa razy odwiedziłem ją w Modlniczce. A potem dostałem od Ewusi takiego SMS-a, że stwierdziłem, że muszę o nią zawalczyć.

A.D.: Co to był za SMS? To jest ten, co masz go cały czas? To przeczytaj go. A Ty, Ewuniu, zanim On wyciągnie komórkę, powiedz, dlaczego napisałaś takiego SMS-a.

E.Ż.: To był jakiś instynkt. Pomyślałam, że przecież nie wszyscy ludzie są tacy sami, więc mogę dać szansę komuś, kto mi zaufa i komu ja mogę zaufać; może nam się ułoży. Ludzie charaktery mają różne. Skoro tyle czasu nikt takiego ciepła mi nie wysyłał, nie pomagał

A.D.: I co Mu napisałaś? Przeczytaj to.

J.Ż.: „Szczęście jest tam, gdzie je człowiek widzi. Jednak dla mnie jest jeszcze tajemnicą nieodkrytą. Do pełni szczęścia potrzebuję bycia z kimś, zjednoczenia dwóch dusz i serc, nie zadając sobie bólu. Ponieważ być szczęśliwym to tak, jakby się było dowartościowanym w każdej dziedzinie życia. Żyć w ciszy, spokoju, bez problemów w zaciszu swego domowego ogniska. Cierpienie jest dla mnie jak bezsilność zamierzonych planów, które chciałabym wykonać, a choroba stawia mi ograniczenia. Chciałabym naprawić świat i ból mój i ludzi mi kochanych. Moje życie jest jak zegar odliczający czas. Żyję z minuty na minutę, z godziny na godzinę zastanawiając się, co będzie dalej, czy, jak podupadnę na zdrowiu, dam radę żyć, oczekując na łaskę i na pomoc innych. Nie wiem, jak to będzie. To już jest los” – jak dostałem tego SMS-a, wzruszyło mnie to. Stwierdziłem, że po prostu muszę o nią zawalczyć. Dopiero w marcu tak trochę przekonała się do mnie. Załatwiłem jej w Myślenicach rehabilitację i, jak przyjechała, zrobiłem taki staropolski żart – porwałem ją i już nie wypuściłem. Nie trzymałem jej na siłę, ponieważ ona chciała zostać. I tak już zostało.

A.D.: Popatrzcie, taka długa i ciężka była Wasza droga. Czy wiecie już, co jest najważniejsze w życiu?

E.Ż: Miłość i zaufanie, i zrozumienie. Ludzie dzisiaj gonią za pieniądzem. A przecież to wszystko jest materialne, a miłości nie kupisz.

A.D.: Mówiliście, że macie jakąś modlitwę. Co to jest za modlitwa?

J.Ż.: Ta modlitwa dużo nam pomaga.

A.D.: Powiecie?

E. i J. Ż.: Boże, użycz mi pogody ducha, abym zgadzał się z tym, czego nie mogę zmienić; odwagi, abym mógł zmieniać to, co mogę zmienić; mądrości, abym odróżniał jedne sprawy od drugich

 

 

 

TVP2, 11 października 2010 r., godz. 12.20

 

 

 

 

TVP2, 11 października 2010 r., godz. 11.45

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz