„Warto mimo wszystko”

Książka „Warto mimo wszystko"

  • Warto Mimo Wszystko
    Warto Mimo Wszystko

WARTO MIMO WSZYSTKO, zapis rozmów Anny Dymnej  z Wojciechem Szczawińskim, ukazał się na rynku księgarskim   10 kwietnia 2006 r. nakładem Społecznego Instytutu Wydawniczego „Znak".

Opr. graf. Olgierd Chmielewski
Zdjęcie na okładce
Judyta Papp
ISBN 83-240-0674-5
format 140x205 mm, s. 260, miękka oprawa

 

 

Z rozdziału „Dziki człowiek”

Wojciech Szczawiński: Pani działalność społeczna jest powszechnie ceniona, ale mówi się również, że, na przykład, telewizyjny program Spotkajmy się to tylko kolejna kreacja Dymnej; że, dzięki niej, Dymna ratuje siebie przed publicznym niebytem…

Anna Dymna: Doskonale wiem, że niektórzy tak mnie oceniają. Cóż mogę na to poradzić? Czy oczekuje Pan, że zacznę się bronić albo zaprzeczać, tłumaczyć się i udowadniać, że jest inaczej?

W.S.: Takie zarzuty zwykle są odpierane.

A.D.: Naprawdę nie mam siły i czasu, by mierzyć się z ludzkimi urojeniami i podejrzliwością. Wystarcza mi poczucie, że jestem uczciwa wobec siebie, a o mojej uczciwości wiedzą także ci, z którymi współpracuję na co dzień. Niech Pan mi wierzy na słowo, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby ludzie zajęli się czymś bardziej pożytecznym niż marnowaniem energii na wzajemne opluwanie się, tworzenie atmosfery niedorzecznej podejrzliwości i doszukiwanie się przebiegłości we wszystkich działaniach bliźnich. Dla mnie jest to autentyczne marnowanie sil witalnych. Tłumaczenie się z podobnie absurdalnych zarzutów także byłoby energetycznym marnotrawstwem.

W.S.: Zdaje sobie Pani sprawę, że nie uniknie tej podejrzliwości?

A.D.: Naprawdę zależy Panu na konkretnej odpowiedzi? Dobrze. Odpowiem: sama tego nie rozumiem. Zresztą nigdy nie zastanawiałam, dlaczego pomagam ludziom. Nawet w moim zawodowym środowisku padają czasami wścibskie, nachalne pytania: „Dlaczego zajmujesz się tymi niepełnosprawnymi? Przecież to jest okropne: oni plują, bełkoczą, robią pod siebie, głupio się zachowują…”. Nie wytrzymuję tej niedorzecznej napastliwości. Odpowiadam więc na przykład: „Pomagam im tylko dlatego, ponieważ nie mam ochoty pić wódki”, albo: „Nie mam zamiaru nudzić się czy robić coś innego”. Właśnie tak! Na głupie pytania trzeba udzielać idiotycznych odpowiedzi. Innej możliwości nie ma, bo by człowiek zwariował. Kiedy zbliżyłam się do niepełnosprawnych umysłowo, początkowo pomagałam im bez rozgłosu. Po jakimś czasie pomyślałam, że jeśli wykorzystam swój publiczny wizerunek, pomoc ta będzie skuteczniejsza: że dla moich przyjaciół będę mogła zorganizować festiwal, teatr, pozyskać sponsorów. Stanie się tak z prostej przyczyny: ludzie, mając w pamięci moje role, po prostu mnie lubią. Przez wiele lat bardzo ciężko pracowałam na moją twarz. Wykorzystuję ją teraz z premedytacją. Tym, którzy tak bardzo dociekają przyczyn mojego społecznego działania, radzę, by sami zaczęli pomagać chorym i niepełnosprawnym. Wtedy znajdą odpowiedź na nurtujące ich pytania.

W.S.: Pani społeczną pracę niektórzy tłumaczą sobie również tym, że Dymna stała się egzaltowaną wariatką, starzejącą się i nieszczęśliwą aktorką - zaczęła więc pomagać osobom niepełnosprawnym. Czy nie przeraża Panią okrucieństwo takich opinii?

A.D.: Naturalnie. Bolą mnie tego typu komentarze. Rozumiem jednak, że ludzie i tak będą mówili o nas to, co chcą. Ale dopóki moje działania, zarówno artystyczne jak i społeczne, są uczciwe i wynikają z bezinteresownych pobudek, dopóty będę robiła swoje. Zresztą od kiedy pamiętam, chyba zawsze starałam się pomagać ludziom i opiekować kim mogłam. O mojej działalności społecznej stało się głośno dopiero wtedy, gdy założyłam fundację i zaczęłam prowadzić w telewizji programy. Nie jest więc prawdą, jak sądzą niektórzy, że Dymna obudziła się pewnego dnia i widząc, że w każdej chwili może ją dopaść klimakterium, zaczęła się miotać, udawać i szukać nowego pomysłu na życie.

W.S.: Nie pomyślała Pani chociaż przez chwilę, że dokonała już w życiu wystarczająco dużo? Byłoby może lepiej zrezygnować z działalności społecznej niż narażać się na tego rodzaju opinie? Przecież one nadwerężają Pani dobrą reputację.

A.D.: Gdyby chodziło tylko o mnie, już dawno zrezygnowałabym z pracy społecznej. Ale nie walczę przecież o siebie. Liczy się sprawa. Nie mogę więc się poddać. Oczywiście wieloletni dorobek artystyczny Anny Dymnej mógłby odejść w zapomnienie bądź zamienić się w moją wygodę. Występ w serialu albo w kilku reklamach dałby mi zapewne możliwość kupienia willi z basenem i prowadzenia beztroskiego życia. Uświadomiłam sobie jednak, że dzięki temu, iż jestem znana i lubiana, mogę pomagać tym, którzy tak naprawdę znajdują się na społecznym marginesie i o których mało kto pamięta. Moja twarz pracuje teraz nie na mnie, lecz na nich. W tym odnajduję spełnienie.

W.S.: Pani wiara oraz spojrzenie na życie wydają się niezwykle szlachetne. Ale, bez względu na siłę naszego optymizmu czy dobroć, świat często bywa brutalny i potwornie niesprawiedliwy…

A.D.: Cóż z tego? Ja na taki świat się nie zgadzam.

W.S.: Nie sądzi Pani, że brak tej zgody jest bezsensowny; że przypomina oburzenie człowieka, który poślizgnąwszy się na skórce banana, przeklina prawo powszechnego ciążenia?

A.D.: To nie tak. Kiedy twierdzę, że nie zgadzam się na świat obojętności, kłamstwa, przebiegłości bądź egoizmu, pragnę przez to powiedzieć, że nie zamierzam funkcjonować w takim świecie i mu ulegać. Doświadczając zła można, oczywiście, samemu stać się złym, by bronić się przed tym światem. Można też poczuć się przegranym, stoczyć w szpony jakiegoś nałogu, zacząć zionąć do ludzi nienawiścią albo stać się zimnym i wyrachowanym. Tylko że to nie jest żadne rozwiązanie. Na rzeczywistość obrażać się nie sposób. Wbrew wszystkiemu i mimo wszystko należy uruchamiać w sobie dobre siły, pokazywać innym, że warto to robić. Myślę, że to jedyna droga, która prowadzi człowieka do szczęścia i spełnienia. Przekonałam się o tym wielokrotnie. Zresztą nie tylko ja.

W.S.: Ale przecież świata zmienić nie można…

A.D.: Skąd u Pana ta pewność?

 

Z rozdziału „Ja się wstydzę”

Wojciech Szczawiński: Jaką popularność tak naprawdę ma wartość?

Anna Dymna: Trudno wypowiadać kategoryczne twierdzenia na ten temat. Ona raz jest, raz jej nie ma, czasami powraca, raz cieszy, innym razem przygnębia. Można zagrać jakąś rolę w głupkowatym serialu i już się jest sławnym, a czasem grać wiele wspaniałych ról w teatrze i nikt tego nie zauważa, kwiatów nie kupuje. O tym, jaką popularność tak naprawdę ma wartość, przekonałam się wiele lat temu, gdy w toalecie wrocławskiego dworca kolejowego zobaczyłam okładkę kolorowego czasopisma, na której znajdowało się moje zdjęcie. Ponieważ w tamtym czasie istniał deficyt papieru toaletowego, cel, jakiemu miała służyć, nie pozostawiał wątpliwości. Innym razem stałam w długiej kolejce po jajka. Ogromnie zależało mi na ich kupnie, bo mój Michał był wtedy malutki. Jakaś egzaltowana kobieta rozpoznała mnie. „Patrzcie! To pani Anna Dymna! – zachwycała się głośno. - Ludzie, przepuście ją! Nie wypada przecież, żeby wielka aktorka, która tyle dobrego robi dla polskiej kultury, stała z nami w kolejce! No proszę, proszę, pani Aniu…”. Niemal siłą zaczęła mnie ciągnąć w stronę lady. Wtedy stojący nieopodal mężczyzna oburzył się. „Mam w dupie aktorki i kulturę! – wykrzykiwał - One mają tyle pieniędzy, że jajka mogą zamawiać do domu!”. Wybuchła straszliwa kłótnia. Ludzie zaczęli toczyć spór, czy powinnam dostać jaja poza kolejnością, czy nie. Finał zdarzenia był taki, że straciłam miejsce w kolejce i niczego nie kupiłam. Nigdy też nie zapomnę, jak, będąc w ciąży, zemdlałam w kolejce w sklepie mięsnym. Usłyszałam wtedy, że jeśli taka Dymna się pier…, to może również stać w ogonkach. Bywa, że czyjaś popularność budzi w ludziach potworną zawiść i agresję. Osiemdziesiąt procent listów, które otrzymywałam i otrzymuję, zawiera bardzo miłe słowa. Pisane są przez ludzi, którzy na początku składają wyrazy uwielbienia, ale potem zazwyczaj o coś proszą. Reszta korespondencji pochodzi od frustratów. Informowana jestem na przykład, że świat jest potwornie niesprawiedliwy i że za tę niesprawiedliwość ponoszę winę osobiście. Pewna kobieta napisała: „Mam córkę w pani wieku, jest od pani ładniejsza i z pewnością mądrzejsza, bo, jak oglądam te role, które pani gra, to widzę, że mądre wcale nie są. Dlaczego tak się dzieje?! Moja córka po świecie nie jeździ i w telewizji nie występuje. A pani, co? Perły, futra, długie suknie!”. Ludzie nie tylko fantazjują. Wyobrażają sobie także, że szczęście i radość życia warunkowane są wywiadami i okładkami gazet, na których może pojawić się ich twarz; że osoby publiczne wszystko mają za darmo i dlatego trzeba im zazdrościć. Nie znają jednak kulis tego wszystkiego. Jednak są i takie listy, które dają siły i dla których każdej osobie publicznej warto żyć .

W.S.: Mówiąc o kulisach popularności, chce Pani pewnie powiedzieć, iż kryje się za nimi ciężka praca.

A.D.: Naturalnie, chociaż wiem, że brzmi to jak banał. Wykonuję zawód, który kocham, który jest moją pasją, podobnie jak działalność społeczna. Szczęście polega na tym, że akceptuję trudy własnej pracy i jestem w niej wytrwała. Ale zdarzało się, że słyszałam od jakiegoś mojego studenta czy studentki w szkole teatralnej: „Pani profesor, czy aktorstwo naprawdę wymaga tylu wyrzeczeń?! Mam codziennie wieczorem chodzić do teatru?! A gdybym chciała na narty w weekend wyjechać, to co? Nie mogę? W niedzielę też trzeba pracować?!”. W szkole teatralnej młodym ludziom opadają z oczu klapki. Pytają: „Jak to możliwe, że próba może trwać dwanaście godzin?”. „Ano może – tłumaczę im. – Bycie aktorem to niezwykle ciężki chleb”. Był czas, gdy przez dziesięć lat nie miałam urlopu. Ciągle grałam, ale to była moja szkoła. Jednemu z moich kolegów, popularnemu aktorowi, założono „halter”. To taki aparat, który nosi się ze sobą przez wiele godzin i który mierzy i zapisuje akcję serca. Lekarz, który odczytywał z niego wyniki, zapytał kolegę: „Co pan robił między siódmą a dziewiątą wieczorem?! W tym czasie był pan bliski zawału!”. A kolega o tej porze grał jak zwykle spektakl. Taka jest prawda o naszym zawodzie. W Barbarze Radziwiłłównej widziano mnie na ekranie uroczą i pięknie ubraną. Podziwiano mnie za tę rolę. Mało kto wie, że podczas pracy nad tym filmem przemierzyłam tysiące kilometrów, że wstawałam w środku nocy, by dojechać na plan i godziłam tę pracę z występami w teatrze. Był to dla mnie naprawdę potworny wysiłek. Zdarzył się też wtedy groźny wypadek. Konie ciągnącego powóz, na którym grałam scenę z Jurkiem Zelnikiem, poniosły, a ja z ogromną siłą uderzyłam głową w drzewo. Naciągnęłam więzadła szyjne. Przez długi czas od tamtego zdarzenia musiałam się rehabilitować, by móc poruszać szyją. Cierpiałam też na padaczkę pourazową. Jednak większości ludzi moja praca nie kojarzy się z trudem. Obecnie, gdy prowadzę fundację, wiele osób uważa, że dziesięć tysięcy złotych potrafię dać każdemu i w każdym momencie, w którym tylko zechcę pstryknąć palcami. Zgodzi się Pan chyba, że takie wyobrażenia mogą być irytujące?

W.S.: Zapewne jest tak, że im człowiek bardziej jest znany, tym większe budzi w ludziach oczekiwania.

A.D.: Jeśli mogę, zawsze chętnie pomagam i angażuję się w różne przedsięwzięcia społeczne. Nawet te, które z działalnością mojej fundacji nic wspólnego nie mają. Kiedy padła komuna, nagle okazało się, że my, ludzie publiczni, jesteśmy wręcz zaszczuci aukcjami, akcjami i innego rodzaju imprezami charytatywnymi. W domu nie mam już prawie żadnych pamiątek, ponieważ wszystko oddałam na aukcje. Zdarzało się, że kiedy informowałam o tym organizatorów tego typu imprez, proponowali, żebym wystawiła na licytację swoje buty albo sukienkę. Zupełna paranoja… Ale zaczęły też dziać się rzeczy obrzydliwe. Na przykład proszono mnie, bym wzięła udział w imprezie, z której dochód będzie przeznaczony dla dzieci z chorymi nerkami albo po wypadkach. Kiedy odmawiałam, tłumacząc, że w tym samym czasie mam inne ważne obowiązki, słyszałam w słuchawce niemal potępiający głos: „Czy to oznacza, że los dzieci z chorymi nerkami jest pani obojętny?”. Dostawałam furii. Nie mogę przecież być wszędzie.

W.S.: Furii? Potrafi Panią ogarnąć wściekłość? Wydaje się, że taka emocja Annie Dymnej jest obca; że Dymna zawsze jest spokojna i uśmiechnięta do świata.

A.D.: Nic bardziej mylnego. Ludzie potrafią być niesłychanie bezczelni. Na przykład pewna kobieta zażądała, żebym kupiła busa dla jej bezrobotnego męża. Inna chciała, żebym odnalazła karła podnoszącego ciężary, który wystąpił w telewizji. Tłumaczyła, że spotkanie z nim pomogłoby jakiemuś chłopcu, który ma kompleksy. Zapytałam tę panią, czy, jej zdaniem, mam teraz przeszukiwać archiwa telewizyjne, by tego karła odnaleźć. „Tak!” – usłyszałam w słuchawce. Pewnego dnia do siedziby mojej fundacji przyszła matka, prosząc, żebym załatwiła jej córce mieszkanie w Wiedniu. Wyjaśniła, że córka nie może dłużej mieszkać z koleżanką austriackim akademiku, więc potrzebuje nowego lokum. Początkowo, słysząc te słowa, byłam zupełnie zdezorientowana, tym bardziej, że, jak usłyszałam, ta dziewczyna jest zupełnie zdrowa. „Ona chce się kształcić!” – to był jedyny argument kobiety. Cóż mogłam w takiej sytuacji powiedzieć? Odparłam, że mam dziewiętnastoletniego syna, który nie wyjechał na studia do Londynu, bo po prostu nie mam na to pieniędzy. „Ale przecież pomaga pani ludziom!” – w ten sposób, niemal codziennie, jestem atakowana przez wiele osób. Ludzie sądzą, że jestem instytucją, czarodziejką. Nie chcą zrozumieć, że tak naprawdę też pracuję i muszę z czegoś żyć. Dziwi mnie również niezmiernie fakt, że wielu osobom wydaje się, że mam wiele wolnego czasu, że powinnam być wszędzie skoro tak dużo niby pomagam ludziom. Podczas wielu rozmów silę się na najłagodniejszy ton w moim głosie, staram się tłumaczyć, dlaczego nie mogę pomóc albo przyjechać w jakieś miejsce. Najczęściej jednak, zamiast zrozumienia, spotykam się z agresją. „Pani nie przyjedzie do nas do Białegostoku, bo pewnie gardzi prowincją!” – usłyszałam niedawno w słuchawce telefonu. Tego rodzaju zarzuty budzą we mnie bolesny bunt. Osoby, którym z oczywistych względów odmawiam pomocy, przypisują mi głupotę, bezczelność i brak współczucia. Czasami trudno mi to znosić, ale, jak Pan widzi, jeszcze się trzymam. 

W.S.: Pani zaangażowanie na rzecz społecznej integracji oraz w działania charytatywne jest ogromne. Wydaje się jednak, że w świecie komercji, w którym życie rządzone jest przez utylitaryzm, karierę i sukces, osoby chore i niepełnosprawne zawsze pozostaną ludźmi drugiej kategorii. Ma Pani tego świadomość?

A.D.: Świadomość mam, proszę Pana! Świadomość, że w taki sposób tych ludzi w Polsce się traktuje, choć często są w wyższej kategorii niż wielu z nas. Oczywiście wiem, że osoby niepełnosprawne intelektualnie zawsze będą ludźmi innymi niż my. Podkreślam: innymi, bo być może świat zauważy kiedyś, że są to jednostki niezwykłe, od których dużo możemy się nauczyć. Liczę na to. A co do ludzi w taki czy inny sposób uszkodzonych fizycznie, myślę, że wśród nich również są umysły wybitne: zdolni matematycy, fizycy, tłumacze języków obcych, poeci, osoby ze wszech miar przydatne społeczeństwu. Nieraz z takimi ludźmi się stykam. Trzeba im tylko dać szansę normalnego funkcjonowania w tym naszym świecie. Nic poza tym. Zresztą ten problem dotyczy przede wszystkim polskiej rzeczywistości oraz mentalności. Na przykład w Stanach Zjednoczonych, w Japonii czy na Zachodzie Europy osoby poruszające się o kulach albo na wózkach pracują w agendach rządowych, w firmach komputerowych, są projektantami, stylistami. W tych krajach jest to zjawisko powszechne, które nikogo nie dziwi. Ludzie pozbawieni nóg niczym przecież nie różnią się od tych, którzy posiadają dwie ręce i dwie nogi. Mają talenty, są szalenie pracowici, więc zarabiają ogromne pieniądze. Pan chyba wie, kim jest Stephen Hawking? Być może taki Hawking żyje również gdzieś w Polsce, lecz bieda, uprzedzenia, stereotypy albo bariery architektoniczne nie pozwalają mu pokazać się światu. Moje społeczne działania nie służą jedynie materialnemu wspieraniu osób chorych i niepełnosprawnych. Nastawione są przede wszystkim na wyrównywanie szans pomiędzy ludźmi. Służą temu między innymi imprezy, które wraz z TVP, organizuje Fundacja „Mimo Wszystko”. Ponieważ znam wiele osób w taki czy inny sposób doświadczonych przez los, wiem, że one nie potrzebują łzawego współczucia, taryfy ulgowej i jałmużny. Chcą mieć tylko szansę na rozwój swoich umiejętności, podobnie jak osoby posiadające zdrowe oczy, słuch, dwie ręce i dwie nogi. Cieszę się, że coraz więcej ludzi dostrzega ten fakt, a moje przedsięwzięcia zyskują nowych przyjaciół.

 

Z rozdziału „Przekroczyłam barierę”

Wojciech Szczawiński: Widząc cierpienie zwykle odwracamy głowy. Zdarza się nawet, że czujemy wstręt do osób chorych i niepełnosprawnych. Czy nie sądzi Pani, że społeczna działalność Anny Dymnej w wielu ludziach budzi wyrzuty sumienia?

Anna Dymna: Jeśli tak się dzieje, wyrzuty te są zupełnie bezzasadne. Daleka jestem od potępiania tych, którzy nie czują się na siłach, by z pełnym zaangażowaniem stykać się z cierpieniem, umieraniem albo kalectwem. Przecież nie wszyscy jesteśmy do tego stworzeni. Znam wielu ludzi, którzy nie potrafią tego robić. Nie oznacza to wcale, że te osoby są złe i mało wrażliwe. Często są wspaniałe. Zresztą ci, których odpychają choroby i ciężkie uszkodzenia bliźnich, ale którzy na co dzień są życzliwi, radośni i mądrzy, także robią wiele dobrego i czynią jaśniejszym ten świat. Istnieje wiele sposobów, dzięki którym możemy upiększać życie innych ludzi. Istotne, żeby starać się to robić i zawsze pamiętać, że wokół nas są tacy, którym możemy pomóc. Czasami wystarczy się uśmiechnąć. To przecież nic nie kosztuje.

W.S.: Istnieje w nas jednak świadomość społecznej powinności. Jeśli do jej czynienia nie potrafimy się przełamać, nieraz czujemy się fatalnie…

A.D.: … i zdarza się, że to fatalne samopoczucie przeradza się w agresję. Słucha się potem pogardliwych stwierdzeń, że taka Ochojska, Chmielewska, Dymna czy Owsiak pcha się do mediów z czymś podejrzanym, wszystko robiąc na pokaz; że na tragediach bliźnich buduje swoją społeczną pozycję. Takie opinie są karygodne, nie zaś fakt, iż niektórzy z nas nie potrafią obcować z cierpieniem. Nie można przecież potępiać czyichś dobrych intencji i uczciwych działań tylko dlatego, że do takich czy innych czynów sami zdolni nie jesteśmy.

*** 

W.S.: Czy spoglądając na los niepełnosprawnych umysłowo, nigdy nie pomyślała Pani: gdzie jest Bóg, skoro dopuszcza do takich nieszczęść?

A.D.: Od dawna przestałam zadawać sobie tego rodzaju pytania. Gdybym to robiła, być może nie byłoby we mnie nic prócz rozgoryczenia i żalu. Wtedy nie miałabym sił, żeby pomagać ludziom.

W.S.: Zgoda. Ale to pytanie jest jednym z zasadniczych zagadnień naszego życia.

A.D: Nie mam pojęcia, dlaczego niektórzy ludzie są chorzy, a inni zdrowi; dlaczego jedni żyją ponad sto lat, a inni umierają zaraz po urodzeniu albo rodzą się okrutnie uszkodzeni. Uważam, że taka jest po prostu natura tego świata i nic tego nie zmieni. Niepełnosprawni i ciężko chorzy, których gościłam w programie Spotkajmy się, niejednokrotnie mówili mi, że stawianie pytań o sens Boskiej miłości albo doszukiwanie się we własnym kalectwie sprawiedliwości Boga, jest wielkim bezsensem. Oczywiście był czas, kiedy usiłowali to zrozumieć albo pytali: „Dlaczego ja?”. Nie dochodzili jednak do żadnych konstruktywnych wniosków. Co więcej - niektórzy z moich rozmówców dodawali, że uważają siebie za wybrańców, bo skoro Bóg zesłał na nich tak nieludzkie nieraz cierpienie, to musiał też wiedzieć, iż mają wystarczającą moc do tego, by je znosić. Naturalnie z niepełnosprawnymi umysłowo dzieje się inaczej. Oni ze swoją ułomnością już się rodzą. Często nie zdają sobie z niej sprawy. Ale jeśli przychodzą na świat, to musi być w tym jakiś głęboki sens. Problem polega na tym, że nie do końca potrafimy go pojąć naszymi ograniczonymi umysłami. Owszem, oni są inni. Wydają się brzydcy w ujęciu naszej estetyki. Jednak kontakt z takimi ludźmi uświadomił mi, że wolność i szczęście człowieka polegają również na tym, iż potrafi on wznieść się poza ramy codziennych uwarunkowań, zarówno obyczajowych jak i estetycznych. Jest to pewna bariera, która należy w sobie pokonać. Jeżeli zdołamy ją przekroczyć, dopiero wtedy zaczniemy rozumieć: patrząc na niepełnosprawnego umysłowo, przestaniemy widzieć jego ułomność, inność albo brzydotę; jego zachowanie przestanie nas krępować, niepokoić i dziwić. Nie wywołuje w nas przecież zdziwienia fakt, że Azjaci mają skośne oczy, że ptak ma skrzydła zamiast nóg, a mrówka sześcioro kończyn zamiast dwóch. Przyjmujemy to za zupełnie oczywiste. Z taką samą oczywistością powinniśmy nauczyć się traktować niepełnosprawnych umysłowo. Przypominam sobie słowa Jana Pawła II: „Kimkolwiek jesteś, jesteś kochany - nie zapomnij, że każde życie nawet bezsensowne w oczach ludzi, ma wieczną i nieskończoną wartość w oczach Boga”.

*** 

W.S.: Co to znaczy „pomagać mądrze”?

A.D.: Mądrego pomagania cały czas się uczę. Nie chcę więc mędrkować na ten temat. Wiem natomiast, co to znaczy pomagać głupio. W przeszłości popełniałam wiele błędów. Pewnego razu, tuż przed Bożym Narodzeniem, otrzymałam długi list – dwie kartki papieru kancelaryjnego w kratkę zapisanego drobnym maczkiem – od mężczyzny przebywającego w więzieniu. Opisał całe swoje życie: że w zakładzie karnym odsiaduje długoletni wyrok, że nigdy nie zaznał dobra, że bardzo mu ciężko na duszy, a na dodatek poważnie choruje. Prosił o paczkę, o różne rzeczy: jedzenie, przybory do pisania, papierosy, męskie slipy… Wydawał się nie nadużywać mojej dobroci. Przy każdej pozycji dopisywał „najtańsze”. Prosił także o moje zdjęcie, zaznaczając taktownie, że mogę na nim być ubrana. Trochę zabawnie ten list wyglądał, a ponieważ święta były tuż tuż, paczkę przygotowałam i wysłałam. Niedługo potem otrzymałam kolejny list napisany przez tego samego mężczyznę. Dziękował mi w nim za okazaną życzliwość, pisał, że otrzymana paczka pozwoliła mu na nowo uwierzyć w dobro i w Chrystusa et cetera, a ja jestem najwspanialszym człowiekiem pod słońcem. Oczywiście nie omieszkał poprosić o kolejną paczkę. Pomyślałam, że to wspaniale, iż taki samotny, zdegenerowany mężczyzna odkrył w sobie tyle dobrych uczuć. Wysłałam następne rzeczy, o które prosił. No i zaczęło się…
Po jakimś czasie zaczęłam otrzymywać stosy listów z różnych więzień z prośbą o paczki. Najwyraźniej pensjonariusze zakładów karnych grypsowali miedzy sobą, że ta aktorka Dymna to taka nawiedzona wariatka i, jeśli ją poprosić, każdemu więźniowi coś prześle. Innym razem otrzymałam list od starszej pani. Żaliła się, że jest chora i nie starcza jej na leki. W odruchu serca przesłałam jej pieniądze. Wiem, że do niej dotarły, ponieważ niedługo potem dostałam list od córki tej staruszki. Brzmiał on mniej więcej tak: „Pani Dymna, wiem, że ma pani pieniądze. Proszę więc o zakup beżowego kożucha, garsonki – tu podała wymiary – oraz butów numer trzydzieści osiem, bo cóż to dla pani za sprawa?”. Osłupiałam czytając te słowa. Nie mogłam uwierzyć, że ludzie potrafią być tak bezczelni.
Dziewiętnaście lat temu, kiedy byłam w ciąży, przez dłuższy czas wspierałam pewną kobietę z chorym dzieckiem. Pewnego dnia strasznie mi nawymyślała, tylko dlatego, że tłumaczyłam, iż nie mogę gościć w jej swoim domu,  ponieważ trwa w nim remont. Pamiętam też, jak wspólnie z Dorotką Segdą, zawiozłyśmy do jednego z kościołów paczki z ubraniami przeznaczone dla ubogiej rodziny, która prosiła mnie o pomoc. Ksiądz, który je od nas odbierał, nie wiedzieć czemu powiedział: „Ale ja nie mogę dać pokwitowania, żeby ten dar można było odpisać od podatku”. Myślał, że tylko po to udzielałyśmy tej pomocy. Oczywiście nigdy nie otrzymałam informacji, czy dary trafiły do tej rodziny. Po wielu tego rodzaju doświadczeniach, gdy przekonałam się, że ludzie wcale mi nie dziękują, kiedy wyciągam do nich dłoń, lecz biorą najpierw całą rękę, a następnie wciągają mnie całą, przetrawiają i wypluwają, doszłam do wniosku, że moja pomoc dyktowana odruchem serca przynosi zdumiewająco złe skutki. Rzeczywiście, pomagać trzeba mądrze, choć bywa to czasami trudne – niezbędna jest do tego perfekcyjna organizacja, wytyczenie celu działania, a przede wszystkim uczciwość. Tylko w taki sposób można pomagać konkretnie i naprawdę. Trzeba przy tym dużo wiedzieć.

W.S.: Wszystkim pomóc nie sposób.

A.D.: Niestety. Jeśli zamartwiałabym się tym faktem, nic bym nie zrobiła. Mogłabym tylko z rozpaczy strzelić sobie w łeb.

W.S.: A jak, Pani zdaniem, pojedynczy człowiek może pomagać mądrze?

A.D.: Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę, że bardzo wiele zależy od nas samych. W Polsce dopiero od niedawna mamy system, dzięki któremu możemy efektywnie i mądrze pomagać słabszym. Oczywiście nie wszyscy jeszcze wierzą w sprawność i uczciwość jego funkcjonowania. Charaktery mamy takie, że lubimy zrywy ogólnonarodowe, podczas których udowadniamy swoją hojność. Tymczasem powstały instytucje pożytku publicznego, organizacje sprawdzone i kontrolowane przez państwo, którym każdy może przekazać jeden procent swojego podatku dochodowego. Uważam, że dzięki temu mechanizmowi przysłowiowy Kowalski może pomagać mądrze, a tym samym zmieniać świat. Mądre pomaganie polega też na tym, żeby ludzi obojętnych zachęcać do działania.

W.S.: Społeczna nieufność w tym względzie wynika także z faktu, że wiele ludzi obawia się, iż ofiarowana przez nich pomoc zostanie zmarnotrawiona. Nieraz podawano w mediach informację na temat nadużyć w fundacjach. Niektóre z nich to wyłącznie przykrywki dla mniej lub bardziej nieczystych interesów.

A.D.: Doskonale o tym wiem. Dlatego powinniśmy dokładnie wiedzieć, komu pomagamy, od kogo otrzymujemy pieniądze i w jaki sposób. Powinien też lepiej działać system kontrolny. Marzę o tym, by co chwilę mnie ktoś kontrolował i rozliczał z każdej złotówki. Wokół działalności fundacji i stowarzyszeń krążą różne plotki i opinie. Niestety, w wielu wypadkach uzasadnione. Jest wielu naciągaczy i kombinatorów, którzy używają takich organizacji jak moja do „cudownego” pozyskiwania pieniędzy albo ich „prania”.
Niedawno do mojej fundacji zatelefonowała osoba reprezentująca – to jest najdziwniejsze – bardzo szacowną instytucję. Poinformowała Maję Jaworską, dyrektor Fundacji „Mimo Wszystko”, że, bogaty kolega ma dla nas sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Zaznaczyła przy tym, że mamy wziąć dla siebie sześćdziesiąt tysięcy, a dziewięćdziesiąt oddać z powrotem. Podejrzewam, że takie propozycje składane są wielu fundacjom i niektóre z nich funkcjonują również dzięki podobnym machlojkom.

*** 

W.S.: Jaki jest Pani stosunek do homoseksualizmu?

A.D.: Skąd u Pana ten nagły przeskok myślowy?

W.S.: Pewien profesor filozofii przyrównał homoseksualizm do niepełnosprawności. Wyjaśnił ponadto, że homoseksualiści, tak samo jak niepełnosprawni, powinni siedzieć w domach, bo ludziom normalnym na wszelkie ułomności spoglądać przyjemnie nie jest. To zresztą opinia większości naszego społeczeństwa.

A.D.: Radziłabym temu filozofowi, by najpierw pomyślał, czy miałby na ten temat identyczne zdanie, gdyby jego dziecko było niepełnosprawne albo homoseksualne. Homoseksualista, podobnie jak niepełnosprawny, jest człowiekiem. On również ma prawo żyć normalnie. Co prawda nie aprobuję sytuacji, gdy homoseksualiści publicznie, nieraz na oczach dzieci, manifestują swoją miłość, ale zdaję też sobie sprawę, że prowokują dlatego, by pokazać, że są wśród nas. Jeżeli mój syn byłby homoseksualistą, to czy miałabym się go wyrzec, przestać go kochać albo zamknąć w domu? A jeśli urwałoby mi ręce albo nogi, to co? Mam się schować przed światem; spędzić resztę życia nie wychodząc z domu, tylko dlatego, że na widok Dymnej jadącej na wózku mogłoby się komuś zrobić niedobrze? Takie rozumowanie jest przecież szczytem umysłowej aberracji. Musimy wreszcie zaakceptować fakt, że wśród nas żyją także osoby zezowate, garbate albo bez kończyn, bo taka jest normalność tego świata: ktoś jest blondynem, ktoś brunetem, jeden jest niski, drugi – wysoki, a ktoś po prostu rodzi się bez rąk. Żadna choroba nie dyskredytuje człowieczeństwa. Jeśli pozwolimy niepełnosprawnym czy innym osunąć się na dno obojętności, samotności i beznadziei, to wkrótce w ich ślady poślemy kolejne grupy o małej sile przebicia: bezrobotnych, emerytów, rodziny wielodzietne, młodzież…

***

W.S.: Nieraz opowiadała Pani publicznie, jak wiele radości i siły czerpie z kontaktu z niepełnosprawnymi. Może pragnienie niesienia pomocy potrzebującym wynika więc z egoizmu Anny Dymnej?

A.D.: Nigdy nie pomagałam ludziom dlatego, by potem czekać na ich wdzięczność albo na nagrodę od Boga w życiu wiecznym. Nie kalkuluję. Gdybym naprawdę kierowała się własnym interesem, powinnam teraz położyć się do łóżka, leczyć się, rehabilitować albo wyjechać w góry i odpoczywać. Tymczasem gonię przez cały dzień, ponieważ zdaję sobie sprawę, że dzięki temu wielu ludziom mogę pomóc. Staram się być przy potrzebujących nawet wtedy, gdy jestem chora albo kosztem wielu spraw mogących mi przynieść korzyści materialne. Na przykład dzisiaj jest niedziela. Nie przeznaczam jej jednak na odpoczynek, nie oglądam telewizji i nie wychodzę na basen albo spacer. Za dwie godziny jadę do Radwanowic. Potem gram przedstawienie w swoim teatrze. Do domu wrócę dopiero około dwudziestej trzeciej. W poniedziałek wyjeżdżam do Warszawy na plan zdjęciowy Spotkajmy się, wstanę o piątej rano. Dlaczego to robię? Z egoizmu? Jeśli ktoś posądza mnie o egoizm, musiałby także stwierdzić, że jestem masochistką. Dajmy więc spokój analizom i roztrząsaniu psychologicznych teorii. Chociaż może ma Pan rację. Pomagając innym nadaję sens mojemu życiu. Człowiek, jeśli robi coś dobrego drugiemu, robi to dla siebie. Każdy człowiek powinien być takim egoistą.

W.S.: Usłyszałem od kogoś, że Pani wizerunek jest jednowymiarowy i dlatego mało wiarygodny. Wszystko dlatego, że Dymna pojawia się w mediach wyłącznie jako osoba bez skazy: łagodna, ciepła i pełna zrozumienia dla bliźnich.

A.D.: Sądzi Pan, że byłabym bardziej wiarygodna i interesująca, gdybym zrobiła jakiś skandal znalazła sobie kochanka albo zdefraudowała społeczne pieniądze? Być może. Mam się zmienić po to, żeby w oczach opinii publicznej stać się bardziej wiarygodna? Nonsens! Tak to już jest, że jeśli ktoś zaczyna działać bezinteresownie, wiele osób natychmiast przypisuje mu niewiarygodność. Większość ludzi zawsze w zachowaniach bliźnich doszukuje się „drugiego dna”. A ponieważ sami nie są zdolni do poświęceń, przypuszczają, że także inni szukają we wszystkim korzyści dla siebie. Wychodzi więc na to, że w obecnej rzeczywistości dobro i bezinteresowność są najbardziej podejrzanymi cechami charakteru. Powiem więcej: dobro jest dzisiaj zaszczute. Jestem jednak przekonana, że potrzeba czynienia dobra jest teraz w ludziach większa niż kiedykolwiek.

W.S.: Bardzo śmiała teza…

A.D.: Mam na nią konkretne dowody. Pod koniec 2004 roku roku, kiedy skończyłam nagranie jednego z wydań Spotkajmy się, na planie podeszli do mnie pracownicy Fundacji „Mały Książę”. Tłumaczyli, że szukają rodziny zastępczej dla ośmioletnich bliźniaków, chłopca i dziewczynki, oraz ich jedenastoletniego brata. Poprosili, bym wraz z rodzeństwem stanęła przed kamerą i zaapelowała do telewidzów, żeby jakaś rodzina przyjęła te dzieci pod swój dach. Dwoje z nich od urodzenia jest zarażonych wirusem HIV. Kiedy zobaczyłam te biedne, wystraszone dzieci, to myślałam, że za chwilę się rozpłaczę. One nawet rozmawiać ze mną nie chciały, tak bardzo były przerażone. Wychowywały się w patologicznej rodzinie. Matka umarła, ojciec pił i też umarł, w tragicznych okolicznościach. Dzieciaki ze względu na HIV długi czas mieszkały w szpitalu. Rodzeństwo mocno jest z sobą związane, więc mądrzy ludzie nie chcieli go rozdzielać. W ciągu tygodnia od telewizyjnego apelu zgłosiło się – wcale niezamożne - małżeństwo gotowe do adopcji tych trojga dzieci. Dzisiaj są już prawdziwą radosną rodziną. To jest prawdziwy cud miłości. Odwiedzam ich czasem, widzę jak bardzo dzieci są szczęśliwe, jak na nowo uczą się czerpać z życia radość. Moja fundacja pomaga tej rodzinie, bo takim ludziom warto przecież pomagać. Inny przykład: w programie Anna Dymna – Spotkajmy się gościłam bardzo chorą, niewidomą dziewczynę na wózku inwalidzkim. Opowiedziała między innymi, że jedyną dla niej atrakcją jest słuchanie powieści nagranych na taśmę magnetofonową. Rozmowę z nią zakończyłam słowami: „Agnieszko, jeśli znajdzie się ktoś życzliwy, kto zapewni ci przejazd, to serdecznie zapraszam cię do Krakowa”. Po emisji tego programu otrzymałam wiele listów i telefonów od osób, które deklarowały, że pomogą tej dziewczynie. Niektórzy pisali, że nie mają samochodów, ale mogą przecież towarzyszyć Agnieszce w pociągu. Jeśli świat jest zły i coraz bardziej obojętny, jak twierdzą niektórzy, to skąd ten odzew?

 

Z rozdziału „Przyspieszony kurs życia”

Wojciech Szczawiński: Czy po własnych doświadczeniach i rozmowach z gośćmi programu Anna Dymna – Spotkajmy się przychyla się Pani do opinii, że cierpienie uszlachetnia?

Anna Dymna: Nie zamierzam opowiadać Panu banałów. Zrozumiałam jednak, że cierpienie otwiera przed człowiekiem nowe możliwości, uruchamia w nim nieprawdopodobne siły. Kiedy cierpimy, przestajemy zwracać uwagę na sprawy mało istotne: plotki, bezsensowne walki, intrygi, zawiści, powierzchowne ekscytacje. W takich chwilach koncentrujemy się jedynie na tym, co w życiu jest naprawdę istotne, dążymy do tego co piękne. Przez to stajemy się lepsi. Kiedy w cierpieniu pomagamy innym, ratujemy komuś zdrowie albo życie, również musimy zapomnieć o sprawach błahych. Chyba dlatego powiada się, że cierpienie uszlachetnia i wznosi nas ponad przyziemność. Myślę, że osoby, które doznają nieszczęść, wiedząc, że nie mogą już odmienić swojego losu, przechodzą przyspieszony kurs życia. Zaczynają poznawać prawdziwą wartość i sens istnienia. Zyskują wiedzę, do której osiągnięcia inni ludzie czasami nie zdążą nawet dożyć. Moi rozmówcy z programu Spotkajmy się nieraz opowiadali, że czują się wybrańcami, a w cierpieniu jest coś, co oczyszcza świat. Oni to wiedzą i czują. Przecież cierpienie może być także prowokacją.

W.S.: Prowokacją? Jak to rozumieć?

A.D.: Są ludzie, których cierpienie osłabia, zabija albo znacząco, poprzez uzależnienia, degeneruje ich człowieczeństwo. Ale cierpienie może być również prowokacją do działania. Dzięki niemu człowiek osiąga to, co wydawało się znajdować poza jego możliwościami. Człowiekowi poruszającemu się o własnych siłach albo oddychającemu bez respiratora, codzienne funkcjonowanie wydaje się czymś zwyczajnym, a nawet banalnym. Kiedy jednak po okropnym wypadku, podnosi się z łóżka i, nieraz z wielkim bólem, stawia pierwszy krok, odnosi wrażenie, że zdobył Mount Everest. Rozumie wtedy, że chodzenie czy inne zwyczajne czynności naszego życia tak naprawdę są cudem. Wiem to zresztą z własnego doświadczenia. Niektórzy ludzie takie olśnienie zyskują widząc promień słońca rzucony przez mgłę albo podczas spaceru brzegiem morza. Innym do pogłębienia świadomości potrzebne jest cierpienie, dramaty, klęski… Są rzeczy, których nie sposób nazwać słowami. Doznajemy ich wyłącznie dzięki doświadczaniu życia. Ale niczego nie dostajemy za darmo.

W.S.: Niektórych ludzi nieszczęście osacza do tego stopnia, że nie tylko popadają w nałogi, ale także izolują się od świata. Im bardziej to robią, tym głębiej czują się nieszczęśliwi i odrzuceni przez zbiorowość. Jak w takiej sytuacji mogą sobie pomóc?

A.D.: Nie jestem psychoterapeutą, nie mogę więc udzielać fachowych rad. Wiem jedno: cierpienie często odstrasza. Nie można więc nieustannie narzekać albo obnosić się ze swoimi dramatami, bo wtedy sami skazujemy siebie na samotność. Przyjaciół zyskuje się uśmiechem, pogodą ducha. Jeżeli pokażemy innym naszą radość, z pewnością pomoc otrzymamy. Ta metoda jest uniwersalna. Odpowiadając na listy osób niepełnosprawnych, którzy czują się nieszczęśliwi, często piszę: „Przestań użalać się nad sobą, rozejrzyj się wkoło i chociaż przez moment o sobie zapomnij” albo: „Pozbądź się dumy”. Tacy ludzie, podobnie jak ci zupełnie zdrowi, mają nieraz wielką dumę i nie chcą, żeby ktokolwiek traktował ich z litością. Bywa też, że potwornie wstydzą się swojej ułomności i krepują się prosić o pomoc. A inni – przeciwnie. Zachowują się naturalnie, nie czują się gorsi. Swoje kalectwo traktują nawet z humorem. Mówią o sobie „obrzynki”, „kulasy”. Sami z siebie się śmieją, ponieważ znają własną wartość. Dlatego otoczeni są przyjaciółmi. Wielu gości Spotkajmy się mówiło mi wprost: „Było wielkim szczęściem i darem od Boga, że przytrafił mi się ten wypadek. Gdyby nie on, nie zauważyłbym w życiu wielu wspaniałych rzeczy”. Usłyszałam też: „Nawet nie wiesz, jak piękna i niezwykła jest moja walka o każdy kolejny dzień życia”. Powiedział mi to człowiek cierpiący na złośliwy nowotwór krwi. Miał tylko jeden żal. Czuł się ogromnie skrzywdzony przez lekarzy, ponieważ przed chemio- i radioterapią nie pobrano mu spermy i nie zamrożono jej. Wydawało się, że pozbawiono go możliwości posiadania potomstwa. Niedawno otrzymałam wiadomość, że żona tego człowieka w naturalny sposób zaszła w ciążę. Trudno to określić inaczej niż cud. Z takimi cudami stykałam się wielokrotnie. Wiele osób poruszających się na wózkach, sparaliżowanych albo śmiertelnie chorych nie myśli o sobie jako o niepełnosprawnych. Ukończyli studia, pracują, mają szczęśliwe rodziny. Przypuszczam, że niektóre Pańskie pytania, jak i moje odpowiedzi, będą wywoływały uśmiech politowania na ich twarzach. Rozmawiamy wszak o rzeczach, które dla wielu moich przyjaciół stały się równie oczywiste jak oddychanie albo sen.

W.S.: Nie bardzo rozumiem.

A.D.: W jednym z programów gościłam studentkę, która urodziła się bez rąk. Ta dziewczyna nie widzi żadnego problemu w swojej fizycznej ograniczoności. Sama potrafi się ubrać, jeść, obsługiwać komputer. Jej „inność” polega na tym, że zamiast rąk używa nóg. Telewidzowie, oglądający Spotkajmy się, mieli okazję zobaczyć jej piękny charakter pisma. Kiedy, nie kryjąc zdziwienia, pytałam tę dziewczynę, w jaki sposób, osiągnęła taką perfekcję, odpowiadała: „Zwyczajnie”. „A ile uczyłaś się pisać nogami?” - dociekałam. „Tyle, ile każde dziecko” - wyjaśniała. „Tak normalnie, w szkole?”. „Pewnie, że normalnie. Inne dzieci siedziały w ławkach i pisały rękami, a ja – na ławce, bo długopis trzymałam palcami nogi”. Dziwiłam się jej niezwykłym zdolnościom, a ona nie wiedziała, dlaczego zadaję tak głupie pytania. W Spotkajmy się wystąpiła także dziewczyna cierpiąca na dystrofię mięśniową, która oddycha przez respirator i porusza tylko jedną ręką. Cóż za wielka moc musi być w tej dziewczynie, skoro nie mogąc nawet siedzieć, studiuje przez Internet i pisze cudowne wiersze. Dziekan, który przyjeżdża ją egzaminować, stwierdził, że jest jego najlepszą studentką. Co więcej – już teraz obiecał jej pracę na uczelni. Jeśli posiadamy w sobie wiarę i radość, możemy robić naprawdę bardzo wiele mając tylko jedną rękę i zdrowy mózg. Właśnie tego możemy się uczyć od osób chorych i niepełnosprawnych.

W.S.: Powiedziała Pani kiedyś, że każdy człowiek porusza się na wózku inwalidzkim, tylko, że czasami tych naszych wózków nie widać.

A.D.: Trudno ocenić, czy ja bądź Pan nie jesteśmy bardziej niepełnosprawni niż ten kto jest całkowicie sparaliżowany albo żyje bez rąk i nóg. Czasami nosimy w sobie ułomności znacznie straszniejsze niż ciężkie choroby albo okaleczenia fizyczne. Tymczasem w moim programie, w którym rozmawiam przecież z ludźmi dramatycznie doświadczonymi przez los, spotkałam tytanów siły, osoby pełne radości oraz wielkiej wiary w sens codzienności. Jeśli jest mi smutno albo nie czuję się najlepiej, często telefonuję do któregoś z moich niepełnosprawnych przyjaciół. Po kilku minutach luźnej rozmowy znowu czuję się wspaniale.

 

Z rozdziału „Miłość jest wszystkim”

Wojciech Szczawiński: Zwykle kocha się za coś: dlatego, że ktoś jest dobry, ładny, opiekuńczy, wrażliwy; że czymś nam imponuje albo daje nam poczucie bezpieczeństwa…

Anna Dymna: Takiej ekscytacji, wynikającej najczęściej ze ślepej fascynacji drugim człowiekiem, nie nazywałabym miłością. Kiedy kochamy za coś, zawsze chyba kalkulujemy, oczekujemy czyichś usług, bezgranicznego oddania i trwamy w błędnym wyobrażeniu dotyczącym tego, w jaki sposób kochanie nas powinno wyglądać. Wtedy mamy do czynienia nie z miłością, lecz z relacją między dwojgiem ludzi opartą na żądaniach, oczekiwaniach, a w konsekwencji na wzajemnych pretensjach wynikających z niezaspokojenia egocentrycznych pragnień. Nie wypowiadałabym takich opinii, gdybym miłości nie widziała, nie zaznała osobiście. Z moim pierwszym mężem Wiesławem Dymnym doświadczyłam jej w sposób, w jaki opisał to święty Paweł. Ci, którzy wiedzą, że Dymny był alkoholikiem mogą w tę naszą miłość nie wierzyć. Miłość nie polega jednak na patrzeniu sobie w oczy i wzajemnym piciu z dziubków. Dla miłości nie ma to znaczenia. Niedawno przekonałam się, że jej moc może być zawarta tylko w myśli.

W.S.: W myśli? Jak to rozumieć?

A.D.: W programie Spotkajmy się rozmawiałam również z dwudziestodziewięcioletnią Agnieszką chorą na czterokończynowe porażenie mózgowe. Ta młoda kobieta przysłała do mnie list. Napisała, że z uwagą ogląda mój program. Zależało jej, by w nim wystąpić i opowiedzieć publicznie o swojej wielkiej miłości. Długo zastanawiałam się, co tak bardzo chora dziewczyna, spastyczka od urodzenia zamknięta w pokurczonym ciele i niemal stale poruszająca się na wózku inwalidzkim, może wiedzieć o miłości pomiędzy kobietą i mężczyzną. Gdy zaczęłyśmy rozmawiać, początkowo nie mogłam jej nawet zrozumieć. Ogromnie była zdenerwowana. Kiedy uspokoiła się, powiedziała, że podczas pobytu na warsztatach terapeutycznych, poznała o dziesięć lat starszego od siebie Grzegorza mieszkającego w Domu Opieki Społecznej, będącego w dużo gorszym stanie niż ona. Zakochali się w sobie…

W.S.:  … na czym takie zakochanie może polegać?

A.D.: Próbowałam tego dociec. Kiedy Agnieszka powiedziała, że ten mężczyzna ją kocha, ponieważ się nią opiekuje, zapytałam: „Co ty bredzisz?! Wymagasz stałej opieki, a twój Grzesiu nie może nawet samodzielnie ubrać się i umyć. Jest więc chyba ostatnim człowiekiem, który mógłby ci pomóc”. „Jak to?! – Agnieszka odparła zdziwiona. – Przecież on opiekuje się mną! On o mnie myśli! Kiedy wracam od Grzegorza i, na przykład, pada deszcz, to mój chłopak martwi się, czy nie zmoknę. To jest najważniejsze, pani Aniu”. Wtedy zdałam sobie sprawę, że w słowach tej kobiety zawiera się coś nadzwyczaj autentycznego; że tak naprawdę w miłości najistotniejsza jest energia naszych myśli, bo to ona pozwala nam dostrzegać niezwykłość tego świata i drugiego człowieka. Czy uwierzy Pan, że Agnieszka i Grześ mają ośmioletniego syna Mateusza, który jest zupełnie zdrowy i nadzwyczaj inteligentny? Dziecko nie znało ojca. Podczas świąt Bożego Narodzenia w 2004 roku, ten chłopiec wystąpił wraz ze swoją mamą w moim programie. Wszystkich na planie wzruszył tym, że kiedy zauważył, iż jego matka ma tremę, szepnął do niej: „Mamusiu, nie denerwuj się”. Opiekował się nią jak dojrzały mężczyzna. Niedługo po emisji naszego programu Mateusz poznał swojego ojca. Grzegorz siedzi na wózku, jest całkowicie niezdolny do samodzielnego funkcjonowania… Nie mogłam długo pojąć ogromnej radości i szczęścia Mateusza z faktu, że jego tata się odnalazł i że jest właśnie taki jaki jest. Tak! Miłość jest nieodgadniona i pokonuje wszelkie bariery.

W.S.: Czy chociaż przez chwilę nie pomyślała Pani, że posiadanie dziecka przez dwoje ludzi zdanych na opiekę osób trzecich jest sporą nieodpowiedzialnością? Nawet wtedy, gdy bardzo się kochają.

A.D.: W tak postawionym pytaniu pobrzmiewa ogromne okrucieństwo. Komu oceniać, czy potwornie okaleczeni zewnętrznie ludzie mają prawo do miłości i posiadania własnych dzieci, czy nie? W sensie psychicznym niczym się przecież od nas nie różnią – ich serca i mózgi pracują podobnie do naszych. Może gdyby Agnieszka z Grzegorzem myśleli o konsekwencjach, nigdy by tego dziecka nie spłodzili. Ale miłość nie kalkuluje. Czy nie powinno być tak, że oboje dostają od państwa mieszkanie i kogoś, kto pomagałby im w prowadzeniu codziennego życia? Dla mnie byłoby to normalne postępowanie władz państwowych i lokalnych, rzeczywista opieka nad osobami niepełnosprawnymi i ich rodzinami, stwarzanie tym ludziom prawdziwych szans na rozwój. Początkowo sytuacja Agnieszki była nadzwyczaj skomplikowana. Musiała wyrzec się Grzesia. Zgodzić się na wszystko, by tylko jej dziecko miało dobrą opiekę. Poświęciła mu wszystko, co miała, swoją wielką, prawdziwą miłość. Przez kilka lat nie mogła spotkać się z Grzegorzem i pokazać mu ich syna. Po emisji programu wszystko się jednak zmieniło. Ostatecznie rodzice Agnieszki zaakceptowali jej mężczyznę, a mały poznał wreszcie ojca. Co prawda nie spotkałam się z Grzegorzem, ale widziałam święty blask w oczach Agnieszki, kiedy opowiadała o swojej wielkiej miłości. Dlatego jej wierzę. Niedawno otrzymałam zdjęcie, na którym widać ją, Grzesia i Mateusza – najszczęśliwszą rodzinę na świecie. Okazuje się, że te wszystkie zachowania, które dla nas, ludzi zdrowych, są niby świadectwem miłości: randki, kwiaty, spacery przy blasku księżyca, wyznania, czułe spojrzenia i uściski, tak naprawdę o niczym nie świadczą. Zresztą jakże często z miłością nic wspólnego nie mają. Nasze ckliwe, romantyczne wyobrażenia nieraz przecież okazują się tylko chwilową fantazją, która z czasem zamienia się w obojętność, nudę, a nawet w nienawiść do partnera. Uczucie, jakie połączyło Agnieszkę i Grzegorza, niektórym ludziom może wydawać się dziwne, nawet nieodpowiedzialne, ale, według mnie, jest ono świadectwem autentyzmu słów, które święty Paweł zawarł w Hymnie o Miłości oraz w Liście do Koryntian. Ci ludzie chcą się teraz pobrać. Tak bardzo chcieliby mieszkać razem. Zrobię wszystko, żeby im pomóc.

W.S.: Parokrotnie w Anna Dymna – Spotkajmy się pojawiały się pary: on albo ona na wózku inwalidzkim, ich partnerzy - w pełni zdrowia i z uśmiechem na twarzach. Patrząc na takich ludzi i myśląc stereotypem, natychmiast pojawiają się obawy i podejrzenia. Wielu osobom trudno wyobrazić sobie, by takie związki mogły być szczęśliwe.

A.D.: Niektórzy chorzy i niepełnosprawni często odpychają od siebie myśl o założeniu rodziny. Uważają, że nie wolno im nikogo obciążać własnym kalectwem. Ale poznałam też osoby, którym takie czy inne ułomności fizyczne wcale nie przeszkadzają w tworzeniu szczęśliwych związków. Pięknym przykładem jest Ela. Kobieta poruszająca się całe życie na wózku. Zgodziła się z radością na rozmowę, mimo, że była w ostatnich tygodniach ciąży. Do rozmowy nie doszło w ustalonym dniu. Ela zadzwoniła, że poród się przyspieszył, że właśnie jest na porodówce. Pojechaliśmy z kamerą do szpitala. Przez chwilę rozmawiałam z nią i jej przystojnym zdenerwowanym mężem. Za pół godziny na świat przyszła zdrowa, śliczna Wiktoria. Po miesiącu cała trójka wystąpiła w programie Spotkajmy się. Słowa nie były potrzebne. Ela siedząc na wózku, trzymała w ramionach maleństwo, mąż siedział obok z butelką i smoczkiem…. Byli najzwyklejszą, szczęśliwą rodziną. Poznałam też chłopca ze złamanym kręgosłupem, sparaliżowanego i jego piękną dziewczynę. Pokochali się dopiero po jego wypadku. Przedtem, przez bardzo długi czas, byli tylko przyjaciółmi z sąsiedztwa, ze szkoły. Takie związki zaskakują, obalają stereotyp o związkach kobiet i mężczyzn. Zapytałam tę dziewczynę, czy nie ma ochoty czasami potańczyć. „Ale ja tańczę w dyskotece z moim chłopakiem – zapewniała. – On porusza się na wózku, a ja przy nim. Taki taniec daje mi o wiele większą radość niż podrygiwanie w takt muzyki z kimś, do kogo nic nie czuję”. Miłość nie zna reguł, zapewniam Pana.

*** 

WS: W 1984 roku, sześć lat po śmierci Wiesława Dymnego, zdecydowała się Pani wstąpić w kolejny związek małżeński. W oczach niektórych osób ten fakt burzy nieco wyobrażenie o Pani wielkiej miłości do pierwszego męża.

A.D: Kiedy Wiesiu umarł, miałam dwadzieścia siedem lat. Jedynym dla mnie ratunkiem po tej tragedii był kontakt z ludźmi. Miałam rodzinę, przyjaciół, a jednak potrafiłam stawać pod drzwiami mieszkania, które zajmowałam wraz z Wieśkiem, i dzwonić do jego drzwi w irracjonalnej nadziei, że mąż je otworzy. Godzinami wystawałam też pod oknami naszego domu. Czekałam na światło w jego oknach, pomimo że zdawałam sobie sprawę, iż nie ma w nim nikogo. Rozpacz po stracie Dymnego graniczyła u mnie z obłędem. Moja mama powiedziała: „Mam tyle lat więcej od ciebie, a nie przeżyłam połowy tego, co ty”. Po jakimś czasie zaczęłam rozumieć, że muszę się zbierać i budować nowe życie. Było to niezmiernie trudne. Każdego mężczyznę, który pragnął się do mnie zbliżyć, porównywałam do Wiesia. Pomawiałam też mężczyzn o to, że chcą być ze mną tylko dlatego, ponieważ jestem aktorką. Nie jestem jednak człowiekiem, który potrafi żyć sam dla siebie, w samotności. W tamtym okresie, na skutek wypadków samochodowych, parokrotnie otarłam się także o śmierć. Te wszystkie doświadczenia spowodowały, że w końcu dojrzałam do tego, by stworzyć z mężczyzną nowy związek. Spotkałam człowieka, którego nijak z Wieśkiem porównywać się nie dało. Nie był artystą. Byliśmy zupełnie innymi światami…

W.S.: Chyba dlatego Pani drugie małżeństwo okazało się porażką.

A.D.: Nie chcę tego wartościować ani mówić źle o moim drugim mężu. Przeżyłam z nim kilka lat, w których zdarzały się także chwile piękne. Bywało różnie. Nie widzę jednak powodu, by opowiadać publicznie o niezwykle intymnych sferach swojego życia. Po co to robić? Zamiast tracić energię na bezsensowne żale może lepiej wykorzystać ją na zastanowienie się nad własnymi błędami. Nie mogę zresztą mówić o całkowitej porażce tamtego związku, skoro mam z niego tak wspaniałe i udane dziecko jakim jest Michał, mój największy przyjaciel. Po rozwodzie byłam przekonana, że już z nikim się nie zwiążę. Sądziłam, że ta sfera życia jest dla mnie definitywnie zamknięta. Miałam dziecko, przeżyłam wielką miłość. Dużo wtedy pracowałam. Nie rozpaczałam. Zdarza się jednak, że po niepowodzeniach małżeńskich spotykamy podobnych do nas rozbitków. Początkowo zaprzyjaźniłam się tylko z Krzysiem Orzechowskim, wzajemnie sobie pomagaliśmy. Misiu był wtedy malutki. Tak to trwało i trwa do dzisiaj.

 

 

***

 

W.S.: Powszechnie przyjaźń albo miłość kojarzy się z niezwykle wzniosłymi czynami, wielkimi poświęceniami, z deklaracjami. Tymczasem chodzi chyba o to, by więź z bliskimi nam ludźmi zaznaczać małymi, spontanicznymi gestami. Czasami nawet bez słów i przysiąg.

A.D.: Takie gesty ratują nieraz życie. Kiedy spłonęło mieszkanie, w którym mieszkałam z Dymnym, przyszedł do nas Piotr Skrzynecki. Był przerażony widokiem zgliszcz, popalonych kwiatów, strzępów tysięcy książek… Drżącym głosem wyszeptał: „Ja wam pomogę, ja wam pomogę…”. Sięgnął po jakąś nadpaloną książkę, wziął gazety i przez całą noc wkładał je pomiędzy każdą stronę rozsypującego się woluminu. „Widzicie! – pocieszał nas. – Widzicie! Wszystko da się uratować!”. Pamiętam jak dzisiaj tę noc. Zachowanie Piotra było abstrakcją, bo przecież spłonęło nam wszystko. Nie mieliśmy nawet w co się ubrać. Ale, właśnie dzięki jego prostemu, nawet śmiesznemu gestowi, uwierzyłam, że nic jeszcze nie jest stracone. Pamiętam też, jak zaraz po pogrzebie Wiesia przyjechałam na plan Do krwi ostatniej. Zdjęcia kręciliśmy w Kalininie. Ekipa już na mnie czekała. Opowiadano mi, że Jurek Trela przed moim przyjazdem był bardzo zdenerwowany. Powtarzał wszystkim, że musi się mną zaopiekować. Gdy dotarłam do Kalinina, nieco wzmocniony alkoholem, pytał mnie ciągle, czy mam przy sobie środki nasenne. Oddałam mu więc tabletki, które przepisał mi lekarz, ponieważ wówczas prawie w ogóle nie sypiałam. On dał mi w zamian szklaneczkę dżinu. Potem szybko ułożyłam się do snu. Jurek powiedział, że będzie nade mną czuwał. Przez całą noc leżał na dywaniku obok łóżka i trzymał mnie za rękę. Takie sytuacje pamięta się do końca życia. W sumie nic nie znaczą, a jednak mają magiczny sens. Ksiądz profesor Józef Tischner w eseju Nad Kosowem napisał o geście świętej Weroniki. Gdy Weronika, podczas drogi krzyżowej, ocierała Chrystusowi twarz z krwi, potu i kurzu, dla potwornej męczarni Jezusa ten gest wydawał się nie mieć znaczenia. Cierpiał przecież dalej. Ale liczyło się to, że Weronika zbliżyła się do skazańca, że dała znak, iż mu współczuje, że jest przy nim i nie wierzy w oskarżenia skierowane przeciwko niemu. Czasami takie gesty są w naszym życiu najważniejsze.

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz