Archiwum

Tomasz Manikowski

13 grudnia 2010 r. (program powtórkowy)

  • Fot. Marek Kowalski

Tomasz Manikowski: Nie znalazłem człowieka, który powiedziałby mi: „Facet, masz problem alkoholowy, jesteś chory”. Cały czas myślałem, że to jest wada mojego charakteru, że jestem „czarną owcą”. Taką łatkę sobie przypiąłem. Jakoś się z tym pogodziłem. Dlatego tak trudno było mi się wyrwać z tego opętania. Po jakimś czasie poznałem Justynę…

Zapis rozmowy z Tomaszem Manikowskim, trzeźwym alkoholikiem

Anna Dymna: Witaj, Tomku.
Tomasz Manikowski: Witam serdecznie.
A.D.: Przyleciałeś z Irlandii. Zmęczony jesteś bardzo?
T.M.: Trochę tak. Od wczoraj jeszcze nie spałem.
A.D.: Ale damy jakoś radę.
T.M.: Pewnie.
A.D.: Żeby Ci było łatwiej… Łap… (rzuca rozmówcy kamyk). To na szczęście.
T.M.: Dziękuję.
A.D.: Problem, o którym będziemy rozmawiali, jest niezwykle wstydliwie ukrywany. Są takie choroby, niepełnosprawności, które budzą współczucie albo podziw, że ludzie to wytrzymują. Ale są też choroby, które łączą się z poczuciem winy, grzechem, czymś złym. Choroba, jaka Ciebie dotknęła, to jest…
T.M.: Alkoholizm. To jest opętanie…
A.D.: Gdzie się urodziłeś?
T.M.: Urodziłem się w małej miejscowości, w Dzierżowie, pod Gorzowem Wielkopolskim.
A.D.: Mama, tata. Masz cztery siostry.
T.M.: Tak. Sam babiniec.
A.D.: I urodziłeś się malutki, nieśmiały i zdrowy?
T.M.: Zdrowy. Jak najbardziej.
A.D.: Kiedy po raz pierwszy wypiłeś alkohol?
T.M.: Spróbowałem go, mając chyba dziewięć lat, z siostrą. Tak ukradkiem, po imieninach rodziców. To była „Malaga”, smak lekko przypalony, słodki. Pamiętam go, chociaż nigdy potem tego wina nie piłem.
A.D.: A kiedy upiłeś się po raz pierwszy?
T.M.: Niedługo potem. Gdzieś z trzynaście albo czternaście lat miałem. Nie pamiętam dokładnie, ale z pewnością byłem wtedy młodziutkim nastolatkiem.
A.D.: Dużo wtedy wypiłeś?
T.M.: Nie musiałem wiele wypić. To było wino, na pół z kuzynem. Wtedy organizm nie przyjmował jeszcze dużej ilości alkoholu. Ale od tamtego momentu wiedziałem już, co ze mną robi, co mi daje.
A.D.: Podobało Ci się?
T.M.: Tak.
A.D.: A co Ci to dawało?
T.M.: Stawałem się innym człowiekiem, wyzwolonym, według mnie. Mogłem robić rzeczy, na które nie miałem odwagi po trzeźwemu. Stawałem się „dorosły”, a zawsze przebywałem z osobami ode mnie starszymi. Mogłem się do nich dopasować.
A.D.: A czy w Twojej rodzinie był problem z alkoholem?
T.M.: Wtedy tego tak nie widziałem. Ale na każdym rodzinnym spotkaniu był alkohol. Zresztą również na innych imprezach nie spotykałem się z tym, by nie było alkoholu.
A.D.: To była norma?
T.M.: To była norma.
A.D.: Chodziłeś do szkoły, do podstawówki i piłeś?
T.M.: W ósmej klasie już tak.
A.D.: Zdarzało się, że pijany przychodziłeś na lekcje?
T.M.: Nauczyciele tego nie widzieli. Byłem podchmielony. Robiłem maślane oczy. Nikt mnie nie wąchał, bo byłem niskiego wzrostu.
A.D.: Nieśmiałe, małe dziecko… Potem poszedłeś do technikum ogrodniczego.
T.M.: Do zawodówki najpierw poszedłem.
A.D.: I piłeś dalej?
T.M.: Tam spotkałem starszych kolegów. Handlowałem papierosami, bo wtedy o papierosy było ciężko. Poznałem pewnego Jacka, z którym po raz pierwszy wypiłem wódkę. Przedtem lubiłem słodkie alkohole. Byłem dzieckiem. Wypiliśmy mi tę wódkę we dwóch. Nie pamiętam, jak doszedłem do pociągu.
A.D.: A czy Twoi rodzice wiedzieli, że pijesz?
T.M.: Nie. Chociaż po tym zajściu mama dowiedziała się. Jak zobaczyłem kompot z truskawek na stole, to pomyślałem: „Mama wie”. Dostałem wtedy w twarz. Przysięgałem, że więcej się to nie powtórzy, bo nie chciałem, żeby mama cierpiała i wstydziła się. A tata się nie dowiedział. Chyba bano mu się powiedzieć.
A.D.: Kiedy miałeś osiemnaście lat, poznałeś dziewczynę.
T.M.: Tak. Zaszła w ciążę. Urodziła się córka. Wzięliśmy ślub. Potem poszedłem do wojska. Wyszedłem trochę wcześniej, bo w międzyczasie urodziło się drugie dziecko. I zaczęły się problemy.
A.D.: W wojsku też piłeś?
T.M.: Tam nie miałem takich możliwości. W wojsku piło się rzadko. Ale na przepustkach – tak. Zamiast cieszyć się dziećmi, rodziną, przeważnie był alkohol.
A.D.: Ale przecież bardzo się cieszyłeś, kiedy urodziły się Twoje dzieci.
T.M.: To prawda. Kiedyś mówiłem sobie, że będę najlepszym mężem i ojcem. Raczej nie dotrzymałem słowa.
A.D.: Co to był za mechanizm: wychodzisz na przepustkę, jest żona, są dzieci, a Ty idziesz pić?
T.M.: Jadąc na przepustkę, cały czas przysięgałem sobie, że tym razem spędzę czas z rodziną. Ale, po dawce alkoholu, to myślenie zmieniało się.
A.D.: A żona piła?
T.M.: Nie.
A.D.: Czy nie zauważyłeś, że alkohol daje Ci co prawda odwagę, lecz również coś odbiera?
T.M.: Zobaczyłem to dopiero wtedy, gdy rozpadło się małżeństwo. Była żona znalazła sobie bardziej odpowiedniego partnera, poczuła się przy nim bezpiecznie. Po prostu – tak to nazywam – zostałem zdradzony. To był najgorszy okres w moim życiu.
A.D.: Kiedy teraz o tym myślisz, potępiasz swoją byłą żonę czy ją rozumiesz?
T.M: Żeby funkcjonować, musiałem najpierw wybaczyć sobie. Nie, nie jej. Sobie. Potem dopiero wybaczałem innym ludziom i ich też prosiłem o wybaczenie.
A.D.: Miałeś troje dzieci?
T.M.: Tak.
A.D.: Żona pewnego dnia wyrzuciła Cię z domu?
T.M.: Dokładnie tak. Musiałem się wynieść. To był wstyd przed rodziną. Do domu rodziców, z różnych powodów, wrócić nie chciałem: świadomość porażki, honor, głupia pycha. Przez tę głupią pychę spałem na klatkach schodowych, strychach albo w piwnicach. Aż w końcu – jak ten syn marnotrawny – musiałem wrócić do rodziców, bo… Chciałem po prostu żyć.
A.D.: Czy można powiedzieć, że, śpiąc na strychach albo w piwnicach, dotknąłeś dna?
T.M.: Na klatkach można spać. To można wytrzymać. Pierwszego dna sięgnąłem wtedy, gdy straciłem dzieci.
A.D.: Odwiedzałeś je?
T.M.: Z tym był problem. Chciałem je odwiedzać, ale miałem takie poczucie winy, tak się „nakręciłem” – wiadomo, alkohol robił ze mną, co chciał – że dochodziłem do wniosku, że dzieci się mnie wstydzą, że nie jestem ich godny, że robię im za małe prezenty. Czułem się z tym podle, jak gnój.
A.D.: Miałeś w tym okresie momenty całkowitego załamania, do tego stopnia, że zamierzałeś z sobą skończyć?
T.M.: Tak. Życie przestało mieć dla mnie sens. Próbowałem ze sobą skończyć. Byłem wtedy pijany, więc nie wiem, na ile ta decyzja była spowodowana alkoholem. Podciąłem sobie żyły.
A.D.: I co?
T.M.: Poszedłem do szpitala, opatrzyli mnie tam. Lekarz powiedział, że nie jestem chory psychicznie, że mam tylko problem z alkoholem. Nie wierzyłem mu. Wolałem, żeby stwierdził, że mam coś z głową.
A.D.: Mama co na to? Modliła się za Ciebie?
T.M.: Tak. Opowiada mi też, że, gdy chodziła ze mną w ciąży, przez cały czas krwawiła. Poszła więc do księdza, a ten powiedział jej, że urodzi syna, a dziecko będzie dla niej radością. „Gdzie ta radość?” – pytała mama. Zawsze więc, kiedy się upiłem i zrobiłem coś złego, docierało do mnie, że ten ksiądz strasznie się pomylił.
A.D.: A tata co?
T.M.: Myślę, że miał do przełknięcia gorzką pigułkę porażki. Chciał innego syna. Byłem zbuntowany po to chyba, żeby mnie ojciec zauważył, żeby w ogóle zauważyli mnie rodzice, siostry… Chciałem być kochany przez robienie zła. To było chore.
A.D.: Co się stało, że to wszystko się odwróciło? Było jakieś zdarzenie?
T.M.: Nie znalazłem człowieka, który powiedziałby mi: „Facet, masz problem alkoholowy, jesteś chory”. Cały czas myślałem, że to jest wada mojego charakteru, że jestem „czarną owcą”. Taką łatkę sobie przypiąłem. Jakoś się z tym pogodziłem. Dlatego tak trudno było mi się wyrwać z tego opętania. Po jakimś czasie poznałem Justynę…
A.D.: Justyna jest Twoją obecną żoną. Miała być tutaj z nami, ale nie zwolnili jej z pracy.
T.M.: Tak…
A.D.: Szkoda, że jej nie ma. Mogłaby powiedzieć, czy mówisz prawdę do końca. Kiedy Justyna pojawiła się w Twoim życiu?
T.M.: Rok po rozstaniu z byłą żoną.
A.D.: Justynka jest z Domu Dziecka. Też ma za sobą nieudane małżeństwo.
T.M.: Miała za sobą nieudany związek. Dlatego rozumieliśmy bez słów. Oboje mieliśmy przejścia. Pomyśleliśmy, że z tego powodu możemy razem coś zbudować.
A.D.: Ale, po poznaniu Justyny, piłeś dalej?
T.M.: Tak. Justyna tego nie zauważała. Ja też tego nie zauważałem. Na moment ten problem był jakby mniejszy. Było fajnie. Chodziliśmy razem na spotkania towarzyskie. Poszedłem do pracy. Ale do czasu. Straciłem jedną, drugą, trzecią pracę. Zorientowałem się nagle, że Justyna też chce odejść. Po co jej był taki człowiek?
A.D.: Im większe masz problemy, tym więcej pijesz.
T.M.: To było ciężkie do „przełknięcia” na trzeźwo. Innym się udawało, mnie – nie. Rankiem postanowienia są wspaniałe, człowiek chce wszystko zmienić, zamierza wziąć los w swoje ręce. Ale do wieczora nic już z tego nie ma.
A.D.: W którymś momencie coś się jednak udało. Rodzice zaufali Ci, pożyczyli pieniądze.
T.M.: Ale zanim to się stało, pojechałem do rezerwy. Wszyscy pili, łącznie ze mną. Ale zobaczyłem jednego człowieka, który nie pił. Zbyszek zapytał w pewnym momencie, czy nie chcę niczego zmienić w swoim życiu. Spojrzałem na niego i zastanowiłem się, skąd wie takie rzeczy. Poszedłem do jego domu. Wiele rozmawialiśmy, bardzo mi nagadał. Po tym spotkaniu musiałem się upić do nieprzytomności, na zapas. Wielu tak pije.
A.D.: Zbyszek też miał problem alkoholowy?
T.M.: Tak. Ale już nie pił. Nie rozmawiał ze mną wprost. Robił to bardzo delikatnie. Chciał, żebym sam zrozumiał swój problem. Dał mi wolną rękę. Unikałem go chyba z miesiąc. Ale jego słowa na temat alkoholu tłukły mi się po głowie. W końcu poszedłem ponownie na spotkanie ze Zbyszkiem. Zrozumiałem, że jestem gotowy na mityng.
A.D.: Poszedłeś na mityng AA.
T.M.: Ale najpierw uznałem jednak, że wybrałem się tam za wcześnie. Przyszło mi na myśl, że, dzięki spotkaniom AA, mogę się nauczyć kontrolować swoje picie. Obiecywałem co prawda, że nie będę pił, mówiłem: „Ja, Tomek alkoholik”, ale wszystko to robiłem trochę pod publiczkę. Kombinowałem, że zrobię sobie przerwę, organizm się trochę odtruje… Faktycznie. Chyba po roku i ośmiu miesiącach wróciłem do nałogu. Piłem przez trzy dni. Jednak coś siedziało mi w głowie. Nie upijałem się już na wesoło. Miałem poczucie, że robię źle. Poszedłem znowu do Zbyszka. Zbyszek zawsze był ratunkiem. Znowu zacząłem chodzić na mityngi. Miałem rok abstynencji. I wykombinowałem sobie… Alkoholik sobie wykombinował bar piwny. Do tej pory gratuluję sobie tego pomysłu.
A.D.: Ale musiałeś być wiarygodny, bo rodzice podżyrowali Ci pożyczkę.
T.M.: Widzieli, że coś robię. A że mnie kochają, kupili całe wyposażenie do tego baru. Trzy miesiące…
A.D.: Ale dobrze szło?
T.M.: Szło dobrze. Oczywiście mogę zrzucać winę na nieuczciwość wspólnika… To już jest nieważne. Alkohol znowu wygrał. Zacząłem pić.
A.D.: Przepiłeś wszystko.
T.M.: Można tak powiedzieć. Pieniądze musiałem spłacać. Ale to nieważne. Ważna była porażka. Rodzice i rodzeństwo mieli rację, że nie można mi zaufać.
A.D.: Wtedy stanąłeś na wiadukcie?
T.M.: Tak. Wtedy miałem chyba najdłuższy w życiu ciąg, dwa tygodnie picia bez przerwy, dzień, noc, dzień, noc. Prawie nie spałem. Chciałem zapomnieć o porażce, chciałem zapomnieć twarz mamy, która mówi: „Znowu mi to zrobiłeś”. Wszedłem na wiadukt. W dole jeździły pociągi. Było coś takiego: „Stuk, stuk, skocz… Stuk, stuk, skocz…”. Powtarzało się to jak mantra. Nie odważyłem się skoczyć, ale na ten wiadukt chodziłem prawie dwa tygodnie. W końcu miałem już dość tego łażenia. Postanowiłem rzucić się pod pociąg. Ale jakiś głos powiedział mi: „Poczekaj z tym do jutra”. Całe dwa tygodnie coś towarzyszyło mi na tym wiadukcie, prawie to widziałem, taki szyderczy uśmiech, jakby ktoś do mnie mówił: „No masz, gnoju, za swoje”. To było jak opętanie. Nie mogę o tym mówić spokojnie. Widzę to dalej.
A.D.: I co się stało, że wszystko się zmieniło?
T.M.: Wiedziałem już, czym jest trzeźwość; jak może wyglądać mój świat, gdy przestanę pić. Powiedziałem sobie, że spróbuję raz jeszcze. Czułem, że musi mi się udać, bo inaczej zapiję się na śmierć. Pojechałem do Ciborza.
A.D.: To jest oddział zamknięty. Długo tam byłeś?
T.M.: Dwa miesiące. To był czas ciężkiej pracy nad sobą. Tam, chyba po raz pierwszy w życiu, byłem wobec siebie uczciwy.
A.D.: Możesz zdradzić, co tam z Tobą robiono?
T.M.: Najpierw musiałem opracować swój tak zwany piciorys: o dzieciństwie, porażkach i tak dalej. A potem musiałem zrobić litraż, to znaczy obliczyć, ile w życiu wypiłem. Przeraziłem się, kiedy zobaczyłem, jak wiele tego było. Potem poznałem innych alkoholików, którzy cierpieli i chcieli wyjść z nałogu. Wszystkie opowieści są bardzo do siebie podobne. Przeważnie każdy stracił wszystko i chciał odbudować swoje życie. Byli ze mną ojcowie, mamy, babcie. Kiedy ich posłuchałem, zrozumiałem, że nie jestem sam. To było najważniejsze. Poczułem cierpienie tych ludzi. Przestałem się nad sobą użalać.
A.D.: Zacząłeś żyć od nowa.
T.M.: Tak.
A.D.: I co zauważyłeś?
T.M.: To, że mogę być prawdziwy i nie muszę zakładać tych cholernych masek. Te maski zrucałem powolutku. Nie mogłem tego zrobić od razu, bo wyrządziłbym sobie chyba krzywdę. Tak naprawdę zacząłem uczyć się uczciwości. To zaczęło przynosić owoce. Zaufałem Bogu. Powiedziałem: „Boże, kiedy mówiłem, że mnie zostawiłeś, to był to tylko mój wymysł”.
A.D.: I poczułeś radość. Byłeś wolny.
T.M.: Wolność poczułem wielką. Myślę, że rodzice są teraz ze mnie dumni.
A.D.: A Justyna?
T.M.: Justyna miała ciężki orzech do zgryzienia. W pewnym okresie trudno było ze mną wytrzymać. Dzisiaj żona mówi mi jednak, że warto było poczekać aż rozliczę się z przeszłością.
A.D.: Jesteś już dziadkiem.
T.M.: Tak. Mam troje wnuków.
A.D.: A ile Ty masz lat, Chłopie?
T.M.: Czterdzieści trzy. Szybki jestem, prawda?
A.D.: A masz kontakt z dziećmi ze swojego pierwszego małżeństwa?
T.M.: Nareszcie tak.
A.D.: Wszystko da się chyba odrobić.
T.M.: Myślę, że tak. Najstarsza córka zapytała mnie: „Tato, ty przestałeś pić dlatego, że chciałeś czy dlatego, że masz problem?”. Odpowiedziałem: „Bo mam problem”. Wtedy córka powiedziała: „To dobrze, bo jeśli tylko byś chciał, to dlaczego nie chciałeś wcześniej przestać pić”.
A.D.: Biegasz. Skąd wzięła się ta pasja?
T.M.: Tak sobie truchtałem na początku. Aż w końcu ktoś zaproponował, żebym przyszedł do klubu w Gorzowie. Tam poznałem Marka Gieruszyńskiego. Zaczęliśmy wspólnie biegać, wiele rozmawialiśmy. Biegałem coraz więcej. W biegu zacząłem się modlić. Poczułem, że to jest to. Zaczęły się maratony. Monako, potem zabrali mnie do Wiednia. Tak już zostało. Myślę, że bieg jest dla mnie dodatkową terapią. Nic mnie tak nie uspokaja jak wybieganie. Dla siebie zrobiłem już bardzo dużo. Teraz chcę biegać dla innych. Chciałbym, żeby wszyscy wiedzieli, że trzeźwienie daje niesamowite możliwości. Obiecuję, że, jeśli ktoś siebie nienawidził, będzie siebie kochał; jeśli ktoś odszedł od Boga, to do Boga wróci.
A.D.: Powiedziałeś mi, że przeszedłeś piekło, ale, że, dzięki temu, mogłeś się stać prawdziwym człowiekiem.
T.M.: Aniu, to jest tak, jak powiedział mi Marek Gieruszyński: „Ty sam dla siebie musisz być lekarzem”. Ci, którzy mi pomogli, dali mi jedynie narzędzia. Zrobili dla mnie wszystko, co mogli, więc teraz dla siebie muszę zrobić wszystko, co możliwe. Uświadomiłem sobie, że nie jestem odpowiedzialny za swoje uzależnienie. Jestem odpowiedzialny za swoją trzeźwość. Teraz jestem bardzo odpowiedzialnym człowiekiem.

TVP2, 13 grudnia 2010 r., godz. 12.45

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz