Archiwum

Magdalena Prokopowicz

26 października 2011 r. (powtórki: 29 października 2011 r., 18 lutego 2012 r.)

Zapis rozmowy z Magdaleną Prokopowicz, która urodziła syna podczas walki z chorobą nowotworową

Anna Dymna: Witam Panią, Pani Magdo.
Magdalena Prokopowicz: Witam serdecznie.
A.D.: Tak sobie cały czas myślę, że… życie człowieka to jest taka droga. Idziemy nią czasami sami, czasami ktoś na niej z nami idzie; czasem jest jasna, czasem kręta, czasem spotykamy na niej jakieś głazy ogromne… Czasem je mijamy. Mamy też wybory – że musimy iść inną drogą. I są ludzie, którzy się w tym gubią… A jak patrzę na Pani życie i na to, co Panią spotkało, to odnoszę wrażenie, że Pani wie, gdzie trzeba iść. O tym chciałabym z Panią porozmawiać. Zgadzamy się na taką rozmowę?
M.P.: Tak.
A.D.: Ponieważ ta rozmowa będzie trudna, to mam taki kamyczek, który będzie dawał siły, kamyczek na szczęście. I mówmy sobie „ty”. Dobra (wręcza rozmówczyni kamyk)?
M.P.: Dziękuję bardzo.
A.D.: Magdo, tak się zastanawiam… Ty jesteś piękną osobą, zawsze taką byłaś na pewno. Jaki miałaś charakter, kiedy byłaś młoda?
M.P.: Chyba mocny.
A.D.: Przebojowa?
M.P.: Bardziej uparta.
A.D.: Skorpionem jesteś?
M.P.: Tak, Skorpionem. Jestem uparta i zamknięta.
A.D.: Masz rodzeństwo?
M.P.: Brata starszego o osiem lat.
A.D.: Miałaś szczęśliwe dzieciństwo?
M.P.: Do niedawna myślałam, że nie. Ale powracając intensywnie do tego czasu stwierdzam, że tak. Byłam samotnym dzieckiem. Ta samotność chyba mnie ukształtowała.
A.D.: Dlaczego byłaś samotnym dzieckiem?
M.P.: Żyliśmy w bardzo biednym domu. Mama była zajęta codziennością, pracą – w dzień zajmowała się sprzątaniem, w nocy szyła. Miała bardzo bliski kontakt z moim starszym bratem. Mój tata chorował właściwie całe życie. Był sparaliżowany po wylewie i jakoś tak żyłam troszkę obok nich.
A.D.: Kiedy miałaś siedemnaście lat, to jak wyobrażałaś sobie swoje życie? O czym marzyłaś? Jaka chciałaś być?
M.P.: Dorastałam w domu biednym, więc te pieniądze stały się dla mnie atrybutem lepszego świata. Chciałam się uczyć, ponieważ uważałam, że to uczenie się przyniesie pieniądze, więc się uczyłam.
A.D.: I chciałaś być samodzielna, bogata…
M.P.: … i niezależna.
A.D.: Dom, dzieci…
M.P.: Nie, nie chciałam mieć dzieci, nie chciałam mieć męża.
A.D.: Udawało się. Zrobiłaś maturę, studia. Co studiowałaś?
M.P.: Psychologię. Jak większość studentów, wybrałam ten kierunek, bo miałam problemy. Chciałam je rozwiązać. Dosyć szybko zaczęłam też pracować.
A.D.: Udało się zarabiać pieniądze, o których marzyłaś?
M.P.: Tak, zaczęłam pracę na pierwszym roku studiów, w knajpie. Moja mama jeszcze wtedy żyła. Zaczęłam się już sama utrzymywać. Pracowałam w knajpie, jednocześnie w radiu, studiowałam. Chciałam pokazać, że mogę…
A.D.: Ale byłaś sama cały czas? Z wyboru.
M.P.: Tak.
A.D.: Ja to mam odwrotnie.
M.P.: Myślę, że po prostu się bałam. Byłam tak przyzwyczajona do samotności, że bałam się bliskości z kimś. Miałam wtedy oczy szeroko zamknięte, czyli szłam gdzieś i nie chciałam się rozglądać, bo gdybym zaczęła się rozglądać, to okazałoby się, że tam jest świat. To wszystko było zbudowane na jakimś ogromnym lęku.A.D.: A kto był Ci wtedy najbliższy? Musiałaś mieć jakąś bliską istotę…M.P.: … Pies.A.D.: Mama umarła na raka, prawda?M.P.: Tak. Tata też.
A.D.: Czyli ten rak wisiał gdzieś ciągle nad Tobą. Czy, kiedy rodzice umarli, myślałaś o tym, że może Ty też…
M.P.: Nie.
A.D.: Kiedy miałaś dwadzieścia siedem lat, to wymacałaś sobie guzek, tak? To tak nagle było. W jakiś wieczór…
M.P.: Dokładnie rano. Weszłam pod prysznic, znalazłam guzek i świat się zmienił… Całkowicie.
A.D.: Byłaś sama. I co? Pobiegłaś do lekarza?
M.P.: Zadzwoniłam do swojego brata. Powiedziałam mu, że znalazłam guzek. Szybko umówiłam wizytę u lekarza w Łodzi. Natychmiast położył mnie w szpitalu, chociaż nie zrobiono mi żadnych badań. Lekarz raczej nie wątpił, że jest to rak, chciał go szybko wyłuskać i zobaczyć.
A.D.: Od razu przystąpiono do pracy.
M.P.: Na badaniu śródoperacyjnym okazało się, że jest to bardzo złośliwy rodzaj nowotworu. No i zdecydowali się jeszcze na tę operację oszczędzającą. Po wybudzeniu się z tej pierwszej operacji, ordynator przyszedł do mnie – nie byłam jeszcze w pełni wybudzona, był przy mnie brat i bratowa – i powiedział mi, że natychmiast muszę rozpocząć chemioterapię i naświetlanie. I wyszedł. Naprawdę zupełnie przypadkowo, dopiero po wygojeniu się rany, czyli po kilku miesiącach, zrobiono mi mammografię. Okazało się, że to jest obustronny rak piersi.
A.D.: Czyli, że drugi guzek jest. Tak?
M.P.: Rozsiany. To było takie zwapnienie rozrzucone po piersiach. Usłyszałam nawet od lekarza takie zdanie, które mnie zmroziło: że w Łodzi nie mogą mi już pomóc i żebym pomocy szukała gdzieindziej. Pamiętam, że taki strumień łez uderzył mi do oczu. Zaczęłam strasznie płakać. Bratowa przytuliła się do mnie, powiedziała, że bardzo mnie kocha, co było takim momentem, na który nie byłam gotowa, gotowa na bliskość drugiego człowieka… Po kilkunastu takich zderzeniach z rzeczywistością, polską służbą zdrowia: z czekaniem w kolejkach do lekarza, brakiem możliwości rozmowy z lekarzami – lekarze nie chcieli za mną rozmawiać, pewnie mieli z tym problem, że jestem młoda i mam obustronnego raka piersi… Podjęłam taką decyzję, że, zamiast leczyć się w tych warunkach, które niejednokrotnie są po prostu nieludzkie, wolę umierać.
A.D.: Tak spokojnie to sobie wymyśliłaś?
M.P.: Nie, nie było to takie spokojne. To było targanie się z tymi wszystkimi emocjami, nieradzenie sobie tak naprawdę z tą sytuacją. To było takie przechodzenie z agresji do pokory, do płaczu, śmiechu, lęku. Wszystko, co magazynowało się przez lata… W międzyczasie spotkałam jeszcze Bartka, mojego obecnego męża i to był chyba też moment ważny… Bo tak naprawdę dzięki niemu trafiałam do psychologa, z zupełnie innych powodów. Bartek pojawił się w takim momencie, kiedy zaczęłam się otwierać, gdy tych emocji było tak strasznie dużo, że po raz pierwszy miałam ochotę na kimś się oprzeć – ciało czuło już, że nie daje sobie z tym wszystkim rady. Spotkanie Bartka zderzyło się z moim – trwającym chyba od dziecka – pragnienia miłości, bycia z kimś. To, że nie marzyłam w młodości, żeby mieć męża i dziecko, to było takie lękowe. Bałam się, że nie dam sobie rady z dzieckiem, że nie będę potrafiła go kochać. .. Zaczęłam bardzo tęsknić za swoimi rodzicami…
A.D.: Wtedy dopiero?
M.P.: …
A.D.: To był wyrok, a tu pojawił się Bartek i miłość. Cała przyjemność życia, wszystkie jego możliwości otworzyły się przed Tobą. Jasna strona. Jakaś sprzeczność w tym wszystkim była straszna…
M.P.: Taka ironia losu… Ta miłość dodawała mi skrzydeł, ale ciężarem był ten rak. Doskonale wiedziałam, czym on jest.
A.D.: Bartek wiedział, że Ty walczysz z rakiem.
M.P.: Tak. Miał tego świadomość od początku.
A.D.: Popatrzyliście na siebie i już było wiadomo, że to to…
M.P.: Tak. To było takie zakochanie w ciągu sekundy… Jakiś nadmierny przypływ uczuć z mojej strony. U niego nie wiem do końca, jak to było. Ale faktycznie – wyznaliśmy sobie miłość po kilku godzinach…
A.D.: A potem szybko ślub…
M.P.: Tak, potem oświadczyny, ślub, no i moje życie, takie w euforii, z rodziną. Radość z tego, że mam jego rodziców, że mogę im coś podarować… Moja mama zmarła, kiedy zaczęłam pracować. Miałam więc takie pragnienie, żeby jej podarować to, o czym marzyła przez całe życie, żeby dać jej wyjazd w góry, nowe buty…
A.D.: A rak jak się wtedy zachowywał?
M.P.: Rósł, ale bardzo powoli.
A.D.: Bo on nie lubi, jak człowiek szczęśliwy jest. Rak uwielbia, żebyśmy byli zestresowani. Co było dalej z tym rakiem?
M.P.: Tkwiłam przez kilka miesięcy w tej decyzji o nieleczeniu się.
A.D.: Wszystko zmieniło się, kiedy 2 listopada nagle poczułaś, że jakoś dziwnie się czujesz. Tak?
M.P.: Tak, wtedy się wszystko zmieniło. Wtedy okazało się… że jestem w ciąży i że bardzo chcę być mamą… Po trzydziestu minutach radości przyszło uświadomienie sobie dramatu. Uświadomienie sobie tego, że muszę wrócić do lekarzy, powiedzieć im, że jestem w ciąży… To było straszne wyzwanie, ale wtedy też ta wielka odpowiedzialność za drugiego człowieka, świadomość, że to ja doprowadziłam do tej sytuacji, dała mi gigantyczną siłę.
A.D.: Wtedy dokonałaś tego bardzo ryzykownego wyboru. Wiadomo było, że jest ta droga prosta – aborcja, którą Ci chyba radzili wszyscy lekarze.
M.P.: Tak, byłam na wielu konsultacjach… I wszyscy zalecali natychmiastową aborcję. Łącznie z konsultacjami zagranicznymi. I wtedy zjawił się doktor Giermek. Opisuję to w kategoriach cudu, bo wtedy to było objawienie. Kiedy zaczął ze mną rozmawiać, myślałam, że to jest kolejny lekarz, który zaleci mi aborcję, że będzie mi się starał wytłumaczyć, że muszę wziąć teraz chemię. Nie był wcale radosny i uśmiechnięty. Zapytał mnie na początku trzykrotnie, czy chcę urodzić dziecko i czy jestem świadoma tego, co się ze mną dzieje. Odpowiedziałam, że tak. I wtedy opowiedział mi historie kobiet, które leczy. Okazało się, że jest ich całkiem sporo. Najstarsze dziecko miało wtedy jedenaście albo dwanaście lat. Wypowiedział tysiące słów, które były jak miód, zbawienie jakieś.
A.D.: A mówił o zagrożeniach, że jednak istnieją?
M.P.: Tak – że ja podejmuję tę decyzję. Musiałam podpisać zgodę na ewentualną toksyczność tej chemii. Te dziewięć miesięcy nie było więc takim rajem.
A.D.: Jak sobie Bartek z tym radził.
M.P.: Teraz, patrząc z perspektywy czasu, myślę, że sobie nie radził, natomiast bardzo chciał sobie radzić. Bardzo grał przede mną, że sobie radzi. Kiedy podjęłam decyzję o leczeniu, próbowałam mu opowiedzieć, jak to jest, gdy człowiek się leczy, co będzie po obustronnej mastektomii i jak mogę reagować podczas chemii. Chemia też rozwala układ nerwowy. On tego słuchał, ale nie wierzył. Powiedział, że da radę, że on…
A.D.: I jak to się odbywało? Najpierw miałaś chemię, a potem tę mastektomię?
M.P.: W pierwszym trymestrze miałam obustronną mastektomię. Potem, od czwartego miesiąca ciąży, chemioterapię. To był trudny czas żegnania się z tą moją kobiecością. Nie wiedziałam, czy Bartek będzie chciał ze mną być po tej operacji.
A.D.: Dziwne. Pozbawiają Cię atrybutów kobiecości, a w środku masz największy jej atrybut.
M.P.: No właśnie… To było z jednej strony piękne, z drugiej – bardzo trudne, bo… Jest to czas, kiedy rośnie brzuch, a nie miałam już piersi, włosów. Czułam się jak taki dziwoląg… Nie było to proste…
A.D.: Kobiety strasznie przeżywają, kiedy im włosy wypadają – jakby straciły symbol kobiecości. To jest symbol seksu i kobiecości. Na Ciebie też to tak strasznie podziałało?
M.P.: Tak. Jak wypadły mi włosy, płakałam strasznie. Trzymałam je do ostatniego momentu, bo lekarze zalecają czasami, żeby je krótko ściąć… Całe życie miałam piękne, kręcone włosy. Oczywiście zrobiłam po swojemu, poczekałam aż zaczęły wychodzić, płakałam przez cały czas, kiedy wyjmowałam je garściami i wrzucałam do toalety. Na koniec poprosiłam Bartka, żeby mi ściął maszynką te włosy. Strasznie płakałam, a jemu tak się ręka trzęsła, że nie był w stanie tego zrobić. Płakał razem ze mną. Był to właśnie moment zderzenia z tą kobiecością. Gdzie jest ta kobiecość? Myślimy często przez całe życie, że ta kobiecość jest we włosach, w piersiach…
A.D.: … w rzęsach
M.P.: W rzęsach… Właśnie ten czas był dla nas obojga takim czasem, z którego już chyba nigdy nie wyszliśmy, bardzo traumatycznym i bardzo złym.
A.D.: Złym.
M.P.: W naszej relacji małżeńskiej. Bo ja chciałam to przerzucić tylko na niego, a on chciał bardzo to udźwignąć. Myślę, że do dzisiejszego dnia przynosi to żniwo.
A.D.: Złe?
M.P.: Złe.
A.D.: Ale dziecko przyszło na świat. W którym miesiącu on się urodził?
M.P.: W terminie, szóstego czerwca. Miałam cesarskie cięcie.
A.D.: Przecież cała trauma – wydawałoby się – powinna w tym momencie zniknąć…
M.P.: Ze mnie ona wyszła na pewno. To był taki dzień, kiedy on się urodził całkowicie zdrowy, policzyliśmy mu paluszki, dostał dziesięć punktów. Wstąpiły we mnie jakieś nadludzkie siły. Wtedy dopiero… mogłam powiedzieć sama przed sobą, że podjęłam słuszną decyzję.
A.D.: Pamiętam, jak urodziłam swoje dziecko, to nabrałam takiego dystansu, takiego spokoju. Pomyślałam sobie: „Boże święty, co ja się tak miotałam?”.
M.P.: Tak, tak…
A.D.: Bo się liczy tylko to maleństwo. I, pamiętam, przeszło mi wszystko. Czyli też dostałaś takiej siły. A Bartek jak?
M.P.: Bartek, jako artysta, jako człowiek, który przez to wszystko przeszedł, jednak ma gdzieś tam swoją drogę, odmienną, zamartwiania się, czasami robienia z rzeczy mniejszych większych. Myślę, że tutaj zaczęliśmy się trochę różnić, ponieważ dla mnie, z perspektywy tego, co się stało, właściwie nie ma rzeczy trudnych. Mogą być trudniejsze, tak technicznie… Natomiast przyjście komornika czy stłuczka samochodowa to nie są żadne poważne rzeczy, czy że będą pieniądze a może ich nie będzie. To są takie sprawy, nad którymi wiem, że można zapanować.
A.D.: Kobiety chyba mają łatwiej. Jesteśmy tak biologicznie skonstruowane, że w danym momencie musimy mieć siłę. I chyba natura daje nam taką siłę. Rodzisz dziecko i wszystko jest mniej ważne. A oni mają ambicje męskie…
M.P.: Dokładnie, dokładnie.
A.D.: Doszliśmy do tego momentu, gdy urodziłaś, wyszłaś na jasną drogę, wiesz, co to szczęście. Ale ta Twoja walka wcale się nie kończy. To jest tak, jak z alkoholikiem – wydaje mu się, że skoro przestał pić to teraz wszystko będzie dobrze.
M.P.: Był moment, kiedy tak myślałam. Ale niestety...
A.D.: Jak długo było dobrze?
M.P.: Po urodzeniu Leosia, przez rok. Potem okazało się, że mam przerzuty do kości i do wątroby. Znowu załamanie, lęk o niego, lęk o siebie. Ale okazało się również, że to wszystko, co wypracowałam sobie przez ten trudny okres, bardzo pomaga mi w tym, że nie zamknęłam się na trzy kolejne lata… Mijają cztery lata. Dzięki temu rakowi odkryłam wszystko, odkryłam siebie przede wszystkim, kim jestem, dokąd chcę zmierzać. Wiele osób, które mają za sobą przeżycia traumatyczne, wie, że to jest taki moment, kiedy musimy się zatrzymać. Może ja mam taki charakter, że trzeba mnie było z całej siły potraktować, żeby się zatrzymała.
A.D.: Założyłaś fundację. Ona się nazywa?
M.P.: „Rak’n’roll. Wygraj życie”.
A.D.: Zobacz: masz ze sobą problemy, dziecko, chcesz być szczęśliwa, a pomagasz kobietą, które walczą tak samo jak Ty. Musisz im dawać siły, zmagać się z ich problemami i dramatami. Ciebie na to stać?
M.P.: Czasami jest trudno, bo nie wiadomo do końca, jak pomóc. Natomiast jest to naturalne. W pewnym momencie poczułam, że jeśli tego nie wykorzystam, to się uduszę z tym wszystkim. Początki były trudne. Podjęłam decyzję, że ujawniam swoją historię, że robię to po to, żeby prowadzić swoją fundację. Natomiast każdy kolejny krok był już piękny. Bardzo piękny, bo okazywało się, że drugiemu człowiekowi najbardziej pomaga to, że ja jestem też chora i jakoś tam sobie radzę, że żyję, że żyję kolejny dzień, kolejny miesiąc, kolejny rok, że mam odwagę o tym mówić. Nikt z nas nie zna dnia ani godziny, więc moje zamartwianie się tym, ile jeszcze mi zostało, nie do końca jest sensowne.
A.D.: Wiesz, dzięki takim doświadczeniom i rozmowom, zupełnie inaczej żyję. Kiedyś mi czas uciekał rzeczywiście bez sensu. Nie, nie bez sensu… Nie dotykałam tego życia tak… Inaczej go smakowałam. Tak sobie coś wyolbrzymiłam, przejmowałam się. A teraz myślę: gdzie, dzisiaj żyjesz, ciesz się tym, że jesteś, zrób coś fajnego, niech, dzięki tobie, ktoś się uśmiechnie, zjedz coś dobrego, przeczytaj sobie jakiś wiersz. Przez to, że mnie też los kopał przez cały czas, nauczyłam się żyć z uśmiechem. A Ty tym kobietom to uświadamiasz, więc to jest fantastyczne.

TVP2, 26 października 2011 r., godz. 11.25

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz