Archiwum
Małgorzata i Mariusz Sakowscy
9 listopada 2011 r. (powtórki: 12 listopada 2011 r., 10 marca 2012 r.)
Zapis rozmowy z małżeństwem Małgorzaty i Mariusza Sakowskich (ona – zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa, on – schizofrenia)
Anna Dymna: Witam serdecznie Panią Małgosię i Pana Mariusza, czyli szczęśliwe małżeństwo z rocznym stażem. Jesteście szczęśliwi?
Mariusz Sakowski: Bardzo.
A.D.: Ale zanim porozmawiamy o tym dniu, w którym się spotkaliście i Wasze życie stało się zupełnie inne, porozmawiamy o Waszych losach. Wiem, że są to losy dosyć trudne. Mam taką propozycję, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Dobrze? Małgosiu, Mariuszku (wręcza rozmówcom kamyki), jestem Ania. Ty piszesz, Mariuszu wiersze. Przeczytam:
Porozmawiajmy o życiu, tak jak rozmawia się z mamą, z przyjaciółmi czy z psychologiem
Ale nie jak ze sztabem ludzi o całkiem innym zainteresowaniach
Porozmawiajmy o śmierci tak, jak nie rozmawia się z nikim i nigdzie
Pozostawmy ją w spokoju, a denerwujmy życie
Korzystając z niego bezustannie, bo śmierć jest zbyt jednostajna
Małgosiu, najpierw porozmawiam z Tobą, o Twoim życiu do momentu, w którym spotkałaś Mariusza. Kiedy tak sobie siedzimy, to wyglądasz na okaz zdrowia, piękna, młoda kobieta, opalona… A z tego, co wiem, od wielu lat zmagasz się z jakąś dziwną chorobą. Jak ona się nazywa?
Małgorzata Sakowska: Zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa.
A.D.: A cóż to takiego?
M.S.: To agresywna choroba, która sama walczy z sobą, nie ma odporności „łapie” wszystkie inne choroby…
A.D.: To jest choroba genetyczna?
M.S.: To za mocno powiedziane. Ta choroba zniszczyła mi kręgosłup i stawy obwodowe. Tak naprawdę niszczy wszystko: tkanki, mózg, serce, inne organy.
A.D.: A urodziłaś się zdrowa?
M.S.: Tak. Może w dzieciństwie byłam słabsza niż rówieśnicy, ale nie czułam się źle. Uczyłam się, pracowałam – normalnie. Dopiero kiedy rodziłam dzieci, odczuwała kłopoty z kręgosłupem. Były takie okresy, gdy noworodka nie mogłam z wózka wyciągnąć. Ostatni poród córki był bardzo ciężkim porodem. Miałam popękaną miednicę.
A.D.: Masz troje dzieci, tak?
M.S.: Tak.
A.D.: Wiem, że miałaś kiedyś taki trudny rok, kiedy straciłaś rodziców. Byłaś już wtedy chora?
M.S.: Tan do końca nic jeszcze nie wiedziałam o chorobie. Byłam w ciąży z drugim synem, kiedy straciłam rodziców. Tragicznie…
A.D.: Zostawili ci dwóch braciszków. Miałaś więc pięcioro dzieci na głowie. Jak sobie radziłaś?
M.S.: Byłam na urlopie wychowawczym. Przez parę lat prowadziłam jeszcze gospodarstwo rolne.
A.D.: A potem, w 95 roku, zostałaś zupełnie sama. Mąż Cię opuścił, Twój stan zdrowia się pogroszył.
M.S.: Mój stan zdrowia wtedy się pogorszył. Pracowałam w zakładzie przetwórstwa owocowo-warzywnego, „na mrożonkach”.
A.D.: I co się działo z Twoimi stawami?
M.S.: Reagowały strasznie. Ból docierał do każdej kości.
A.D.: A kto był wtedy z dziećmi?
M.S.: Najstarszy syn. Można powiedzieć, że to nie ja jego chowałam, lecz on wychowywał moje dzieci. To on mi pomagał.
A.D.: Nie miałaś pieniędzy na słodycze i zabawki. Dzieci się nie buntowały?
M.S.: Absolutnie. Starszy syn upominał nawet młodsze rodzeństwo, że mamusia wie, co robi i nie wolno dopominać się o pewne rzeczy. Jedynie kłopoty zdrowotne miałam z dziećmi. Syn, gdy miał półtora roku, miał usuniętą nerkę. Ciągle szpitale, długie pobyty w instytucie w Warszawie, zrobiły się braki w szkole…
A.D.: Szkoła Ci pomagała?
M.S.: Dużo przeszłam… Nie mogłam dogadać się z panią dyrektor. Zabrałam syna do szkoły, do której dojeżdżał szesnaście kilometrów. Spotkał tam wyrozumiałych nauczycieli. Nikt w to nie wierzył, a jednak syn ukończył szkołę średnią i nawet policealną.
A.D.: Opowiadałaś mi, że dzieci strasznie Cię wspierały, pracowały.
M.S.: Bardzo pracowały. Moja córka, mając siedemnaście lat, tak dzielnie pracowała, że zapracowała sobie na skuter. Oczywiście ten skuter ofiarowała mamie. Przejeździłam nim swój najtrudniejszy okres, trzy lata, piętnaście tysięcy kilometrów.
A.D.: Mówiłaś mi, że najgorsze były zimy.
M.S.: Tak, straszne… Dom parterowy, trzypokojowy. Przychodziła zima i wszyscy tuliliśmy się do siebie, żeby jak najmniej powierzchni ogrzewać… W jednym pokoiku, ciało przy ciele… Kiedyś w okresie przedzimowym moje czternastoletnie wtedy dzieci znalazły sobie pracę jako zaganiacze na polowaniu. Były tak zaradne, że jeszcze bigosu do domu przyniosły. Pieniążki też mi przyniosły. Powiedziały, że we Wigilię też pójdą pracować. Nie chciałam się zgodzić. „Jak to, dzieci? We Wigilię na polowaniu?” – mówiłam. Usłyszałam od dzieci, że we Wigilię polowanie będzie krótsze i będzie można kupić lepszą kiełbasę.
A.D.: Brak pieniędzy, kłopoty, a tu choroba…
M.S.: Miałam w życiu bardzo dużo operacji. Siedem lat temu miałam zapalenie otrzewnej, w czerwcu miałam operację jednego biodra, we wrześniu – drugiego, z „dziurawą” miednicą. Pan profesor był bardzo mile zaskoczony, że nie doszło do żadnego niedowładu, ponieważ był przeszczep dokonywany na miednicy, zrobił się krwotok.
A.D.: Co jeszcze Cię czeka?
M.S.: Operacje kolan i stawów skokowych. Muszę to zrobić szybko, bo czas działa na niekorzyść.
A.D.: Teraz to się zbierzesz, bo nie jesteś sama. Mariuszu, wiem, że Twoje życie było bardzo dramatyczne do tej pory. Przeczytam Twój kolejny wiersz:
To, co każdy z nas posiada, nie jest do końca ujawnione ani utajnione
Potrafimy zwierzać się, ale jesteśmy na ogół tacy tajemniczy
A potem żałujemy tego, co zostało powiedziane, a co przemilczane
Bo świat w nas tętni ogrodem pełnym tajemnicy, przesadnie zadbany
Jesteś gotowy na to, żeby do mnie mówić i potem tego nie żałować?
M.S.: Jestem gotowy i mam nadzieję, że nie będę żałował.
A.D.: Od siódmego miesiąca życia byłeś w domu dziecka.
M.S.: Mam oddała mnie do szpitala, bo miałem przepuklinę wtedy, a lekarz nie pozwolił już, żebym wrócił do domu.
A.D.: Masz dużo rodzeństwa?
M.S.: Jest nas ośmioro. Było dziewięcioro, ale teraz jest ośmioro. Tata, niestety, pił. Przez jego alkoholizm rodzina została rozbita. Mam psychicznie nie dawała sobie rady.
A.D.: Reszta rodzeństwa też była w domach dziecka?
M.S.: Część – tak. Wiem, że najstarsze rodzeństwo było wychowywane przez dziadków.
A.D.: Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak da się żyć bez rodziców, jak to jest wychowywać się w domu dziecka. Jak tam jest?
M.S.: W domu dziecka jest się jedną wielką rodziną, ale bez wsparcia. Wiadomo: my, jako wychowankowie, jesteśmy pod opieką sztabu ludzi, którzy tam pracują, i nie zawsze okazują się oni matką albo ojcem. W sumie byłem w czterech takich placówkach.
A.D.: Na Twoich oczach utopił się kolega.
M.S.: Jego śmierć bardzo wpłynęła na moją psychikę. Bardzo negatywnie.
A.D.: Co się zaczęło z Tobą dziać?
M.S.: Miałem lęki, depresje… Lęki dopadały mnie przede wszystkim w nocy. Budziłem się, jakby z krzykiem – nie wiem, czy wewnętrznym, czy naprawdę krzyczałem.
A.D.: Mówiłeś, że dwukrotnie chciałeś popełnić samobójstwo.
M.S.: Teraz, z perspektywy czasu, uważam, że to nie była chęć zabicia siebie, lecz wołanie o pomoc. Po prostu nie radziłem sobie ze sobą.
A.D.: Pomoc nadeszła?
M.S.: Tak. Jedna dobra, druga zła.
A.D.: Ta zła, czym była?
M.S.: Propozycją, żebym poddał się leczeniu w szpitalu. Byłem w nim kilkakrotnie. Leki dawali mi tam w takich dawkach, że usypiałem na stojąco, miałem ślinotok, przytyłem, a raczej spuchłem. Kiedy poszedłem pierwszy raz do szpitala, ważyłem około pięćdziesięciu dziewięciu kilogramów, a potem siedemdziesiąt pięć.
A.D.: Wracałeś zdrowszy?
M.S.: Szczerze: nie. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy byłem w szpitalu, podszedł do mnie pacjent i powiedział: „Chłopie, po co się zgodziłeś, żeby tu przyjść? Teraz od tego miejsca nie uwolnisz się nigdy w życiu”. Dziwiłem się temu. Ale teraz wiem, że mówił prawdę.
A.D.: Ale przyszedł taki czas, że coś się zmieniło w Twoim życiu?
M.S.: Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata. Odszedłem wtedy z domu dziecka i zamieszkałem w domu pomocy społecznej. Tam moje życie zmieniło się, bo było wiele osób, które odkryły we mnie moc twórczą. Powiedzieli, że wiersze, które piszę, warte są pokazania światu. Pisanie poezji dawało mi wyzwolenie z wszelkich trosk. Mogę powiedzieć, że czasami nie jestem prawdziwy, prawdziwe są moje wiersze. One bardziej wyrażają to, co mam do powiedzenia.
A.D.: A dwanaście kilometrów od Lipska, bo tak nazywa się ta miejscowość, mieszkała sobie kobieta, która też się tak miotała. Nie znaliście się?
M.S.: Nie.
M.S.: Mijaliśmy się.
A.D.: Ale Ty, Małgosiu, pomimo swoich zakrętów, miałaś swoje marzenia. Prawda?
M.S.: Marzyłam bardzo, miałam nadzieję. Chociaż to było takie piękne, że trudno było wierzyć, że tak się stanie.
A.D.: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś Małgosię?
M.S.: To było trzy lata temu. Byłem zapisany na kurs, na który uczęszczała też Małgorzata – „Krok do samodzielności” organizowany przez Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie. Pamiętam, że na drugi dzień tego szkolenia – ławki były ustawione wkoło sali – siedziałem vis a vis Gosi. Wskazałem palcem na Małgorzatę i powiedziałem do koleżanki, obok której siedziałem: „Zobacz, ta to będzie moją żoną”. Oczywiście powiedziałem to w żartach.
A.D.: A Ty, Gosiu, zauważyłaś tego gówniarza?
M.S.: Widziałam tego młodzieniaszka, ale nie zwracałam na niego uwagi. Rozmawialiśmy tak normalnie jak wszyscy biorący udział w tych zajęciach.
A.D.: A potem pojechaliście nad morze…
M.S.: To był dalszy etap szkolenia, komputerowy. Tam zauważyliśmy siebie. W międzyczasie latałem za taką Krysią, która była moją muzą… Powiedz, Gosiu, jak to było.
M.S.: Tak Ci ładnie idzie. Dokończ.
A.D.: Mów, Małgosiu. Chciałabym to z kobiecej strony zobaczyć. Była plaża, on miał muzę… I co?
M.S.: Mieliśmy wspólne zainteresowanie. Na balkonie. Nałóg nikotynowy…
M.S.: Mam taką tendencję, że jak czuję się z kimś dobrze, to dotykam jego dłoni. Ten dotyk sprawił…
A.D.: Czekaj, coś Ci przeczytam:
Którędy droga do miłości, jeśli nie przez dotyk?
Którędy droga do wiary, jeśli nie przez niebo?
Którędy droga do śmierci, jeśli nie przez życie?
Którędy droga do człowieka, jeśli nie przez pustynię pełną cierpień?
M.S.: Tak uważamy teraz we dwoje, że wtedy był ten znak. Tak się stało. Jesteśmy teraz małżeństwem.
A.D.: Jak Wasze otoczenie przyjęło wiadomość, że się kochacie i chcecie być razem?
M.S.: To stało się bardzo szybko. Można powiedzieć, że była taka interwencja. Myślę, że tam, w domu pomocy społecznej, zabrakło ludzkiej życzliwości.
M.S.: Mariusz, mimo swojej choroby i słabości, był tam wizytówką.
A.D.: I Ty ukradłaś wizytówkę?
M.S.: No tak. Ktoś powiedział, że będzie walka o Mariusza. I rzeczywiście była. Bolesna.
A.D.: A jak zareagowały Twoje dzieci?
M.S.: Moje dzieci mają bardzo złe wspomnienie mężczyzny w naszym życiu. Najstarszy syn wręcz ich nie tolerował. Ale kiedy spotkał Mariuszka, powiedział: „Mamo, wreszcie normalny człowiek”.
M.S.: Adrian mówi teraz nawet do mnie: „Tato”. „Co, tato, ugotować? Co, tato zjemy?”
A.D.: Tyle przeszliście w życiu. Co jest najważniejsze?
M.S.: Miłość, bycie razem. Moja choroba nie lubi samotności. Ja mam zdrowe ciało, a żona zdrową duszę. Uzupełniamy się.
A.D.: Jesteście całkowicie zdrowi, kiedy trzymacie się za ręce. Posłuchajcie:
Oto sens życiaNie zagłuszać pieśni zachwyconego poranka
I dążyć do organizacji mrówek
Być miłością nieskomplikowaną
I iść drogą czystości nie zbaczając z tego kursu
Dotykiem uszlachetniać zniszczone kwiaty
Słowem podnosić uniżonych
Sięgać po taką książkę, która nigdy nie spłonieI tańczyć wśród mgieł o temperamencie niezmęczonego
Dawać sobie szanse w każdym dniu –
Czy jest dobry, czy zły
I nigdy nie spuszczać oczu, nawet jeśli karcą, nawet jeśli nogi same uginają się
Nawet jeśli zapanuje zaćmienie
Oto jawny wizerunek życia – carpe diem
Tak by łatwo nie zniszczyć się jak podniebny latawiec
M.S.: To się nam udało.
TVP2, 9 listopada 2011 r., godz. 11.25