Archiwum

Robert Kaczan - osoba na wózku

17 grudnia 2007 r.

„Ania, moja żona, i obaj synowie są już w Szkocji. Niedługo do nich dojadę. Ukończyłem kurs pracy w Photoshopie, więc mam zamiar pracować. Chcę finansowo pomóc żonie, a poza tym pokazać moim dzieciom, że ich tata się nie poddaje i ciągle walczy. To przecież bardzo ważne. Na wózku siedzę od ponad trzech lat. Miałem udar mózgu” – wyjaśnił spokojnie na początku programu pan Robert Kaczan.

Pan Robert poznał swoją przyszła żonę, gdy oboje mieli szesnaście lat, na wakacjach, w jego rodzinnej Ostródzie. Na początku lat 90. przeniósł się do Krakowa. Ślub ze swoją „wakacyjną miłością” wziął w 93 r. Rozpoczął pracę w dużej drukarni. Szybko zdobywał kolejne szczeble kariery: od wysyłkowego do dyrektora biura handlowego. Był człowiekiem zaradnym i niezwykle przedsiębiorczym. Sam utrzymywał czteroosobową rodzinę. Czuwał nad wszystkim. Uważał, że tak być powinno.„To był poniedziałek – opowiadał pan Robert Annie Dymnej. – Rano szykowałem się do pracy. Nagle upadłem na kolana i w żaden sposób nie mogłem się z nich podnieść. Karetka zabrała mnie do szpitala. Ale właściwie z tamtych chwil nie pamiętam niczego. Żona twierdzi, że ostatnimi słowami, jakie do niej wypowiedziałem, było przypomnienie , by do 30 kwietnia wysłała nasze rozliczenia podatkowe”.

Początkowo lekarze sądzili, że pan Robert ma zakłócenia pracy serca. Jego poniedziałkowy upadek stał się jednak początkiem prawdziwego dramatu. W piątek stwierdzono u mężczyzny śmierć pnia mózgu.
„Poproszono żonę, by wyraziła zgodę na oddanie moich organów do przeszczepu. Zgodziła się bez wahania, chyba dlatego, że wcześniej rozmawialiśmy o takich trudnych sprawach. Jednak w sobotę powtórnie zebrała się komisja: lekarz sądowy, anestezjolog i neurolog. I stwierdzili cud… że żyję. To było coś nieprawdopodobnego. Taki przypadek zdarzył się w Polsce tylko raz, w latach 60 XX wieku. Ale w śpiączce spędziłem cztery i pół miesiąca. W końcu »pokłóciłem się« jednak z respiratorem i zacząłem oddychać samodzielnie”.

Pan Robert twierdzi, że nie jest w stanie wyobrazić sobie gehenny przez jaką w tamtych chwilach przechodziła jego żona. Wie z opowiadań, że gdy „spał”, długo do niego mówiła, przynosiła z domu różne rzeczy, nawet rozpylała nad jego łóżkiem perfumy. To musiało odnieść skutek. Mężczyzna stopniowo wychodził ze śpiączki. Początkowo nie mógł mówić. Do porozumiewania się z otoczeniem służyła mu kartka z zapisanymi literami alfabetu. Wskazywał na nie i w ten prosty sposób komunikował się z lekarzami. „Za pierwszym razem chciałem przekazać zonie, że ją kocham – opowiadał z uśmiechem Annie Dymnej. – Ale jakoś pokręciłem litery i wyszło z tego »Kup mi Pepsi«”.

W szpitalu pan Robert spędził przeszło dziewięć miesięcy. Do dzisiaj mówi niewyraźnie. Lekarze twierdzą, że istnieje szansa, iż za jakiś czas wstanie z wózku. Mężczyzna przestał zadawać sobie pytania w rodzaju „dlaczego mnie to spotkało?”. W programie wyjaśniał nawet, że dziękuje Bogu za ten wózek, bo dzięki niemu nauczył się zupełnie inaczej spoglądać na życie.„Przed udarem bardziej byłem nastawiony na »mieć« - wyznał. – Dzisiaj patrzę jak »być«, jak być lepszym mężem, ojcem, człowiekiem. Nie chcę użalać się nad sobą czy litować. Kiedyś lubiłem, jak to się mówi, pokazać się. Dzisiaj to już nie jest istotne”.

„Widzę, że jesteś osobą bardzo energiczną. Dawniej też taki byłeś?” – zapytała Anna Dymna.
„Owszem. Byłem pełen energii, ale szczęścia we mnie nie było – odpowiedział pan Robert. – Teraz naprawdę wolę być człowiekiem szczęśliwym na wózku niż w pełni sprawnym i wiecznie zabieganym, nieszczęśnikiem”.

 

TVP2, 17 grudnia 2007 r., godz. 19.40

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz