Archiwum

Krzysztof Wostal - jaskra wrodzona

25 stycznia 2007 r.

Krzysztof Wostal cierpi na jaskrę wrodzoną. Ma jedynie poczucie światła. U mężczyzny stwierdzono też zaćmę, a ostatnio – odklejenie siatkówki. W 1999 roku stracił również słuch (obustronne uszkodzenie ucha środkowego). Jego dzieci, Wiktoria i Kubuś, także cierpią na jaskrę.

– Zawsze starałem się dopasować do otoczenia, bo rozumiałem, że taka istnieje konieczność – opowiadał Annie Dymnej pan Krzysztof. – Wyboru nie miałem. Jako dziecko bawiłem się ze zdrowymi dzieciakami. Pamiętam, jak w wieku bodajże sześciu lat poszedłem bawić się do kotłowni. Spadłem wtedy z wysokości – chyba – dwóch metrów. Bolało, ale pozbierałem się jakoś, no i potwierdziłem kolegom, że w ich gronie jestem swój człowiek. Ja, ślepy, bawiłem się przecież z nimi, widzącymi, jak równy z równymi. Chyba dzięki takiemu postępowaniu nigdy nie czułem swojej inności. Własną niepełnosprawność odczuwałem bardziej w szkole dla osób niewidomych niż wśród dzieciaków w pełni zdrowych. Do szkoły dla niewidomych w Krakowie trafiłem w wieku siedmiu lat. Zamieszkałem w internacie. Opuszczenie domu rodzinnego nie było dla mnie szokiem, ponieważ rodzice przygotowywali mnie do samodzielności. Już w wieku trzech lat jeździłem na zajęcia z psychologiem. Natomiast szkoła średnia – taka zwyczajna, masowa – była dla mnie miejscem, do którego bardzo chętnie bym wrócił.

Czas liceum był dla pana Krzysztofa niezwykle barwny: chodził z kolegami na piwo, do dyskotek. W 1989 roku po raz pierwszy zasiadł na trybunie podczas meczu piłki nożnej. Z akcji na boisku widział niewiele. Liczyło się jednak to, że mógł czuć stadionową atmosferę i, wraz z innymi kibicami, wznosić okrzyki.

– Zarówno nauczyciele, jak i rówieśnicy postępowali ze mną bardzo mądrze – wspominał mężczyzna. – Nigdy nie robili sprawy z tego, że jestem niewidomy. W tamtym czasie właściwie jeszcze trochę widziałem. Zdarzały się więc przezabawne sytuacje. Na przykład pewnego razu goniłem się z kolegą. Nagle gdzieś mi znikł, ale po chwili zobaczyłem przed sobą postać łudząco do niego podobną. Podszedłem do niej od tyłu i – jak to robił komik Benny Hill – poklepałem ją otwarta dłonią po głowie. Okazało się, że był to mój nauczyciel geografii. Niemal identyczna sytuacja zdarzyła się wtedy, gdy, jako kibic łódzkiego Widzewa, chciałem „dokopać” koledze, który „trzymał” za GKS Katowice. Zdawało mi się, że stoję za plecami tego kolegi. Wymierzyłem mu kolanem kopniaka w tyłek. Tyle że tym kolegą okazał się mój nauczyciel WF-u. Nikt z takich historii nie robił problemu. Po prostu rozumiano moją sytuację.

Gdyby pan Krzysztof miał wybór: albo odzyskać wzrok, albo słuch, wybrałby tę drugą możliwość. Jak argumentował w programie, pozbawiony wzroku żyje dłużej, nauczył się odpowiednich technik poruszania się, natomiast bez słuchu nie może swobodnie komunikować się z innymi osobami, czuje się mniej bezpieczny na ulicy. Jest to o tyle istotne, że od dwudziestego trzeciego roku życia funkcjonuje właściwie bez niczyjej pomocy (obecnie jest w trakcie rozwodu): sam mieszka, sam robi zakupy, sam sprząta. Pomimo niepełnosprawności, mężczyzna nie uskarża się na brak zajęć zawodowych. Z wykształcenia jest technikiem-informatykiem, prowadzi szkolenia dla osób niewidomych i głuchoniewidomych. W jednej z lokalnych rozgłośni radiowych ma także swoją audycję.

– Do osób niewidomych ludzie widzący odnoszą się dobrze – podkreśla pan Krzysztof. – Pomagają im. Tylko że czasami niepotrzebnie robią to na siłę, zbyt gwałtownie. Na przykład w tramwaju silnie ujmują mnie pod ramiona i pchają w przód. Mógłbym wtedy powiedzieć: „Hej, nie tak mocno… Spokojnie. Dam sobie radę”. Obawiam się jednak, że jeśli wypowiedziałbym takie słowa, osoba pomagająca mi poczułaby się urażona. W przyszłości nie wsparłaby innego niepełnosprawnego człowieka.

TVP2, 25 stycznia 2007 r., godz. 19.30

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz