Archiwum

Tomasz Nijakowski - nowotwór kości

12 października 2009 r.

Tomasz Nijakowski: Może bardziej zacząłem doceniać życie, zdawać sobie sprawę z tego, że może być ono kruche… Że wokół są ludzie, którzy mają większe problemy… Wiesz, jak obserwuję ludzi, którzy występują w tym programie, to mam wrażenie, że mój problem po prostu jest niczym. Uświadomiłem sobie, że z życia trzeba jak najwięcej, prawidłowo, korzystać.

Zapis telewizyjnej rozmowy Tomaszem Nijakowskim, chorującym na nowotwór kości

Anna Dymna: Tomku, jestem Ania… Orientuj się. Trzymaj się tego w tej rozmowie (śmiejąc się, rzuca rozmówcy kamyk)… A ten list, który dostałam… Co to był za list? On zachęcił mnie, by się z Tobą skontaktować. Ty go napisałeś?
Tomasz Nijakowski: Nie, nie ja go napisałem. Zrobiła to osoba bardzo życzliwa i kochająca mnie, z rodziny.
A.D.: Ty byś go nigdy nie napisał, bo uważasz, że to, co Cię w życiu spotkało, to jest nic… A czy wiesz o tym, że są ludzie, których takie choroby spotykają i wydaje im się wtedy, że ich życie się skończyło? Dlatego się cieszę, że tu jesteś. Ty chyba taki niepokorny trochę jesteś?
T.N.: Rodzice i znajomi mówili, że byłem niepokorny. Do dzisiaj tak mówią: że jestem krnąbrny, niepokorny…
A.D.: To jak sobie w szkole radziłeś? Tam przecież trzeba się uczyć, trzeba słuchać.
T.N.: Do pewnego momentu, kiedy widziałem potrzebę nauki, rzeczywiście uczyłem się dobrze. Później zaczęły mnie bardziej interesować rzeczy poza szkołą.
A.D.: Maturę zdałeś i co potem?
T.N.: Po maturze moja edukacja właściwie się skończyła. Teraz mam ją zamiar kontynuować.
A.D.: Jak miałeś dziewiętnaście lat to już mieszkałeś sam. Tak?
T.N.: Tak.
A.D.: No i jak Twoje życie wyglądało? Towarzysko? Wesoło?
T.N.: Tak. Sporo czasu spędzałem na uprawianiu sportu. Grałem w koszykówkę, ćwiczyłem ju-jitsu.
A.D.: Bardzo sprawny byłeś.
T.N.: Owszem, byłem sprawny.
A.D.: I pewnego razu coś z kolanem Ci się stało…
T.N.: Wydawało się, że to jest taka mała kontuzja. To się często zdarza podczas gry w koszykówkę. Jak się później okazało, naderwałem więzadło krzyżowe.
A.D.: Gips?
T.N.: Taka była diagnoza doktora, takie były wyniki artroskopii. Gips założono mi na sześć tygodni.
A.D.: Kiedy go zdjęto, było dobrze?
T.N.: Czy dobrze jest po zdjęciu gipsu? Raczej nie, nie do końca (śmiech). Po zdjęciu gipsu, wszystko jest zastane, jeżeli chodzi o ścięgna, więzadła... Każdy, kto przez to przeszedł, wie jak to wygląda. Jednak, dzięki ćwiczeniom, wszystko wraca do normy.
A.D.: Wszystko było dobrze, kiedy poćwiczyłeś?
T.N.: Nie do końca. Chyba to wszystko nie przebiegało tak dobrze jak powinno. Aczkolwiek myślałem, że w moim przypadku dojście do formy wymaga po prostu dłuższego czasu…
A.D.: … i nie poszedłeś do lekarza.
T.N.: Konsultacje lekarskie miałem przez cały czas. Mówiono, że muszę kolano ćwiczyć.
A.D.: Nie wiadomo, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby nie…
T.N.: Poszedłem do sklepu. Tam napotkałem trzech krnąbrnych, ale w inny sposób niż ja, panów, którzy szukali zwady. Ponieważ w tamtym okresie nie byłem w stanie uniknąć tej konfrontacji w sposób dyplomatyczny – aczkolwiek nie zrobiłem nic wyzywającego – doszło do agresji z ich strony.
A.D.: Skopali Cię?
T.N.: W efekcie tak. Dostałem butelką w głowę. Była godzina 14 albo 15, centrum Poznania, pełno ludzi…
A.D.: A jednak było to dla Ciebie szczęśliwe wydarzenie.
T.N. Z rozciętą głową, zwichniętym barkiem i złamaną kością trafiłem do szpitala. Pojechałem tam z kolegami, po których zadzwoniłem, żeby uniknąć transportu ambulansem. Skoro mogłem wstać i chodzić, angażowanie w sprawę pogotowia i policji nie wydawało mi się słuszne.
A.D.: Tam po raz pierwszy zrobili Ci prześwietlenie promieniami roentgena, tak?
T.N.: Tak, a powinienem je mieć zrobione zaraz po odniesieniu kontuzji podczas gry w koszykówkę. Prześwietlenie wykazało, że, oprócz złamania, mam też jakąś zmianę w kości. Takie zmiany nazywa się nowotworami.
A.D.: I co Ci lekarz powiedział?
T.N.: Zapytał, czy wiem, że mam nowotwór.
A.D.: Przeraziłeś się?
T.N. W tamtej chwili, pewnie tak, chociaż nie do końca. Zdziwiłem się przede wszystkim.
A.D.: I trafiłeś do szpitala.
T.N.: Do specjalistycznej kliniki ortopedycznej. Tam wyłyżeczkowano mi to, co dla kości było zbędne.
A.D.: To puste miejsce jakoś się zapełnia?
T.N.: W moim przypadku był to cement kostny. Wypala on do końca komórki nowotworowe. Po jego usunięciu, miejsce wypełnia się materiałem kostnym.
A.D.: I wszystko się udało?
T.N.: Tak na początku się zdawało.
A.D.: Wyszedłeś ze szpitala i poruszałeś się normalnie?
T.N.: To też dłuższa historia. „Po drodze” miałem operację osteotomii korekcyjnej, czyli prostowano mi kość, która krzywo się zrosła.
A.D.: Stosowano Ci chemio- albo radioterapię?
T.N.: Na tamtym etapie – nie. Chemioterapię stosuje się po to, by uniemożliwić rozwój komórek rakowych. Ja natomiast miałem dysplazję, czyli coś niezłośliwego, co nie miało prawa ingerować w resztę organizmu.
A.D.: I to już był koniec tej przygody?
T.N.: Nie. Potem okazało się, że nie. Wcześniej miałem propozycję, żeby, ze względu na duży ubytek kości, spore jej elementy zastąpić metalem – chociaż na początku robiono próby uratowania tej kości. Nie przyniosło to jednak wymiernego skutku. Po kolejnej operacji okazało się, że sytuacja się pogorszyła, że pojawiła się innego rodzaju choroba nowotworowa. To wymagało dość drastycznych posunięć ze strony mojego lekarza prowadzącego. Elementy naturalne kości zastąpiono mi metalowymi.
A.D.: Masz dużo tego metalu? Co masz sztuczne?
T.N.: Staw kolanowy i kawałek kości.
A.D.: Cały czy tylko część?
T.N.: Staw kolanowy – cały, oprócz rzepki naturalnej.
A.D.: Jesteś przez to cięższy?
T.N.: Myślę, że nie do końca. To są elementy tytanowe, a , zdaje się, tytan jest lekkim metalem. To nie sprawa ciężkości, lecz ruchomości raczej. Noga już nie jest tak elastyczna jak dawniej.
A.D.: Ale biegasz jak dawniej?
T.N.: Tak nie do końca jest z tym bieganiem. Ruchomość nogi jest ograniczona.
A.D.: Na rowerze jeździsz?
T.N.: Tak, oczywiście.
A.D.: Pływasz?
T.N.: Też. Wszystko robię tak, jak robiłem.
A.D.: Ta cała Twoja przygoda trwała przez pięć lat, tak?
T.N.: Tak około.
A.D.: Co pół roku chodzisz na kontrole?
T.N.: Co pół roku, co rok.
A.D.: Dobrze wszystko jest?
T.N.: Świetnie.
A.D.: Zmieniło Cię to?
T.N.: No rzeczywiście… W jakimś stopniu. Zacząłem troszkę myśleć o tym, że jest jakiś określony czas, żeby zrealizować pewne rzeczy… Może bardziej zacząłem doceniać życie, zdawać sobie sprawę z tego, że może być ono kruche… Że wokół są ludzie, którzy mają większe problemy… Wiesz, jak obserwuję ludzi, którzy występują w tym programie, to mam wrażenie, że mój problem po prostu jest niczym. Uświadomiłem sobie, że z życia trzeba jak najwięcej, prawidłowo, korzystać.
A.D.: Masz teraz jakieś konkretne plany?
T.N.: Mam plany co do jutrzejszego dnia, co do dzisiejszego dnia. Staram się skupić na dniu teraźniejszym. Tak naprawdę najważniejsze jest to, co dzieje się teraz.
A.D.: Nie zdradzisz mi planów, ale marzenia jakie masz?
T.N.: Wiele jest tych marzeń. Chciałbym skończyć jeszcze jedną szkołę, chciałbym przeczytać wiele książek, zobaczyć wiele miejsc na Ziemi, stworzyć coś bardzo sensownego, co mogłoby pomóc innym ludziom. Zwłaszcza małym. Pewnie o to chcesz mnie zapytać?
A.D.: Tak.
T.N.: Chciałbym stworzyć dla dzieci miniklinikę, ponieważ, spędzając dużo czasu w szpitalu, zauważyłem, jak dużym problemem jest dla dzieci sprawa pierwszego kontaktu. Mimo że nie byłem dzieckiem, leczyłem się na oddziale dziecięcym. Problem jest mi więc znany. Jeśli mała osoba ma bolesny problem, to takie oddziały nie są dla niej miejscem przyjaznym: boi się, a dorośli nie mają często czasu, by się takim malcem odpowiednio zająć.
A.D.: To jak ta Twoja klinika będzie wyglądała?
T.N.: Takie pomysły już są pewnie realizowane. Ale jeśli chodzi o takie gabinety pediatryczne – może nie miniklinki – chodzi mi przede wszystkim o właściwe podejście do małego pacjenta. Może jest to banalnym pomysłem, ale marzy mi się, żeby lekarze na przykład byli w przebraniu Kubusia Puchatka (śmiech).
A.D.: Chciałabym, żeby Kubuś Puchatek mnie badał (śmiech).
T.N.: To byłoby fantastyczne!
A.D.: Piękne masz te marzenia. Lubisz dzieci?
T.N.: Tak. Oczywiście, że tak.
A.D.: Będziesz miał kiedyś swoich dużo?
T.N.: Czy dużo? Czas pokaże. Do tej pory swoich dzieci nie mam, ale chciałbym je mieć.
A.D.: Jak się coś takiego przeżywa, to człowiek szybciej dojrzewa?
T.N.: Z racji tego, że choroba przydarzyła mi się w dwudziestym czwartym roku życia, byłem chyba jeszcze osobą niedojrzałą. Jeśli dzięki temu dojrzałem, jeśli tak miało być, to dobrze.
A.D.: Ludzie różnie opowiadają mi swoje historie. Robią to dokładnie, czasami z nimi płaczę… A Ty mówisz tak, że ja w coś nie wierzę. Ale wiem, że nie chcesz inaczej tego mówić. Twoja historia jest taka, że wielu ludzi, którzy by przez nią przeszli, nie umiałoby sobie z nią poradzić: miotaliby się, bali, rozpaczali, przeklinali los. A Ty cały czas się uśmiechasz, chociaż widzę, że odczuwasz jakiś dyskomfort w tej rozmowie…
T.N.: Tak, bo to nie jest naturalna rozmowa. Dobrze o tym wiesz. Siedzimy przed kamerami.
A.D.: My nie robimy tego dla siebie.
T.N.: Właśnie. Tylko dlatego namówiłaś mnie do udziału w tym programie. Dużo czasu to namawianie mnie Ci nie zajęło.
A.D.: A jak myślisz, dlaczego tej osobie, która napisała do mnie list, zależało na tym, żebyś opowiedział w tym programie swoją historię? Zastanawiałam się nad tym.
T.N.: Tak naprawdę nie jestem pewny, czy ta osoba chciała, żebym o tym opowiedział. Myślę, że to był bardziej krzyk osoby, która sobie z czymś nie radzi i szuka wsparcia; że jeżeli chodzi o sam proces leczenia, który bywa kosztowny, często osoby najbliższe trudniej radzą sobie z chorobą niż osoba chorująca. Może być taka sytuacja…
A.D.: Ten list był napisany w takim tonie, że wiedziałam, iż spotkam człowieka, który poradził sobie z czymś niesamowitym, który przeżył traumę, lecz wyszedł z niej i jest zwyczajną, radosną osobą. Zastanawia mnie jednak, czy tym spokojem i radością czegoś w sobie nie pokrywasz. Mówisz przecież tak, jakby ta cała Twoja choroba była nieistotna.
T.N.: Bo nie lubię skupiać się na swoich problemach. Naprawdę… Z pewnością były sytuacje, z którymi sobie nie radziłem, były problemy, chociażby materialne… Pracowałem, miałem jakieś pieniądze, dostawałem je również przebywając na L4, ale czasami nie były to środki wystarczające w procesie leczenia, żmudnej rehabilitacji.
A.D.: Mam problem, bo jestem kobietą. Jestem czasami jak walec drogowy, też umiem różne rzeczy przewalczyć. Ale, bywa, rozpłaczę się w poczuciu nieszczęścia i potem wracam oczyszczona do rzeczywistości, do problemu. Niczego jednak nie ukrywam. Gdybym ukrywała poczucie bezradności i nie wylała łez, to gdzieś w środku bym pękła, rozpadła na kawałki. Musisz być więc albo bardzo silnym człowiekiem, albo gdzieś tam sobie popłakałeś, lecz teraz już tej rozpaczy nie pokazujesz.
T.N.: To jest normalne. Przecież nie powiedziałem, że nie przeżywałem głęboko swojej choroby. Starałem się tylko jak najszybciej z niej pozbierać i nie myśleć o tym, co przeszedłem. Przecież tak naprawdę szkoda czasu na rozpacz. Niepozytywne myślenie niekorzystnie wpływa na nasze zdrowie. Ale poczucie lęku, rozpaczy czy bezradności w chorobie jest naturalne.
A.D.: Nie jest więc tak, że to inni cierpią w chorobie, a Ty nie przejmowałeś się swoją. Cudowne jest to, że teraz opowiadasz o niej w taki sposób i że biegniesz do przodu, może trochę wolniej niż inni… Ale po cholerę tak gnać? Robisz, co możesz, i to jest wspaniałe. I tak trzymaj. A najbardziej się cieszę, że kiedy będę miała wnuka, to przyjdzie on do takiego gabinetu, gdzie będzie go badał Kubuś Puchatek (śmiech). Dziękuję Ci za tę rozmowę.
T.N.: Dzięki.

TVP2, 12 października 2009 r., godz. 13.00

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz