Archiwum

Małgorzata Rejdych - przeszczep serca

4 stycznia 2010 r.

Małgorzata Rejdych: Dostałam rozrusznik. Byłam przekonana, że jest super, że to mi wystarczy. Wypuścili mnie z tym rozrusznikiem. Okazało się, że to nie wystarczyło. Lekarz powiedział mi: „Pani Małgosiu, rozrusznik tylko panią zabezpiecza, ale to nie jest lek, to nie pozwoli pani żyć. Pani potrzebuje nowego serca”.

Zapis rozmowy z Małgorzatą Rejdych, osobą po transplantacji serca, i jej mężem Januszem

Anna Dymna: Witam Was serdecznie.
Małgosia… Janusz… (wręcza rozmówcom kamyki).
Małgorzata Rejdych: Dziękuję bardzo.
Janusz Rejdych: Dziękuję.
A.D.: No cóż… Z modelkami programu nie prowadzę, z gwiazdami też nie…
M.R.: Miło mi usłyszeć, że tak wyglądam, ale nie zawsze tak było.
A.D.: Najbardziej cieszę się, że Ty jesteś, Januszu. Pomyślałam sobie, że, kiedy człowieka spotyka jakieś cierpienie albo tragedia, to najważniejsze jest to, by ktoś przy nim był. Wtedy człowiek mniej się boi, a potem wygląda tak, jak Małgosia.
J.R.: Jesteśmy ze sobą na dobre i na złe. Poznaliśmy się w liceum i od tego czasu do tej pory jesteśmy.
M.R.: Zawsze razem.
A.D.: Cofnijmy się, kiedy jeszcze nie byliście razem. Kiedy się urodziłaś, byłaś zdrowym dzieckiem?
M.R.: Tak. W wieku pięciu lat, w przedszkolu, zachorowałam na szkarlatynę. Ta choroba pozostawiła po sobie ślad w postaci uszkodzonego serduszka.
A.D.: Sporty uprawiałaś?
M.R.: Uprawiałam. Pływałam, jeździłam na rowerze, uczestniczyłam w zajęciach gimnastycznych w szkole, w wyprawach górskich. Byłam bardzo aktywna.
A.D.: I serce…
M.R.: I serce pozwalało mi na to. Nie męczyłam się. Było wszystko w porządku.
A.D.: Potem poznaliście się, postanowiliście założyć rodzinę… Kiedy się pobraliście?
M.R.: W 81 roku. Moja mama powiedziała: „Jeżeli myślicie o dziecku, to trzeba sprawdzić twoje serce”. Wtedy przeszłam pierwsze poważne badanie. Były już odpowiednie urządzenia, echo serca…
J.R.: Byliśmy w klinice. Już razem.
M.R.: Lekarze stwierdzili wtedy, że na razie wszystko jest w porządku i nie widzą przeciwwskazań, żeby urodzić dziecko. No i urodziła się nam córeczka, Basia. Jedyna córka. I nadal było bardzo dobrze. Musiałam przecież zająć się Basią, odchować ją. To jest naprawdę duży wysiłek.
A.D.: I co się dzieje dalej?
J.R.: Mieliśmy taki przegląd dentystyczny. Od tego zaczęła się ta nasz droga, inna troszeczkę. Powiedziano nam, że Małgosia powinna sobie zrobić szczegółowe badania serca.
A.D.: Ale jeszcze czułaś się dobrze?
M.R.: Tak. Ale potem zaczęłam się czuć coraz gorzej, coraz słabiej. Zawsze na wakacje jeździliśmy nad morze. Pamiętam, że podczas jednych, wychodząc z wydm, strasznie się zadyszałam. Nie spodobało mi się to. Zawsze przecież byłam aktywna, zawsze w biegu, a tu nagle „przytkało” mnie tak, że nie mogłam iść. No ale twardziel był ze mnie. Nie przyznałam się.
J.R.: No właśnie.
M.R.: Jakoś na boczku złapałam oddech i było dobrze. Czułam jednak, że fajnie nie jest. Moment grozy powiał też kiedyś podczas zakupów. Szłam z siatkami i znowu tak mnie przytkało, że musiałam przystanąć. Z nerwów zapaliłam papierosa, by zastanowić się, co robić dalej.
A.D.: Paliłaś?
M.R.: No, niestety, tak. Przyszłam do domu, położyłam siatki i pomyślałam, że muszę się przyznać, że sama nie dam sobie z tym rady; że jeśli Janusz nie zaprowadzi mnie „za łapę” do lekarza, to sama się na to nie zdecyduję.
J.R.: Zgłosiliśmy się do tego samego lekarza co poprzednio. Stwierdził, że, po półtorarocznej chyba przerwie, stracił pacjentkę z pola widzenia. Ale przyjął nas z otwartymi ramionami. Rozpoczął leczenie.
M.R.: No i leczenie było takie, że od 96 roku, od czerwca, jestem na rencie. Ale wówczas jeszcze normalnie funkcjonowałam, prowadziłam dom, wychodziłam sama na zakupy. Jednak później zaczęłam czuć się tak, że bałam się sama wychodzić z domu. Przeszkodą nie do pokonania zaczęły być schody. Tam, gdzie były schody, wiedziałam już, że nie pójdę.
A.D.: Młodziutka jeszcze byłaś. Ile wtedy miałaś lat?
M.R.: Trzydzieści osiem. W końcu doszło do tego, że coraz rzadziej wychodziłam na zewnątrz i stałam się więźniem czterech ścian.
A.D.: Lekarze mówili Ci, jakie masz perspektywy?
M.R.: Dowiedziała się, że zastawki są tak zniszczone, że najprawdopodobniej musiałam przejść zawał, sama o tym nie wiedząc. To oznaczało, że krew nie była pompowana do wszystkich organów, lecz wracała do płuc. Stąd brak oddechu. Ale bałam się operacji, bałam się skalpela. Uciekłam przed tą diagnozą. Jedyne, co zrobiłam, to powiedziałam Januszowi, że już więcej do tego lekarza nie pójdę, bo on jest chyba niepoważny, strasząc mnie operacją. Przecież jako tako jeszcze żyłam. Nie umierałam jeszcze.
J.R.: I tu Janusz zaczął chodzić do lekarza.
A.D.: Skoro Małgosia oddała Ci kiedyś swoje serce, to się nim zająłeś.
M.R.: Wcześniej jeszcze znaleźliśmy takiego starszego lekarza, który był przesympatycznym i przedobrym człowiekiem, tyle tylko, że przepisywał mi miksturki na uspokojenie i na uspokojenie. To mnie załatwiało. Przestałam się denerwować, rozluźniłam się, spałam jak dziecko i miałam święty spokój. Aż przyszedł – pamiętam dokładnie – 13 października 1997 roku. Nasza córa miała wtedy w szkole ślubowanie. To była pierwsza impreza, na którą poszedłeś sam, bo ja wylądowałam wtedy w szpitalu. Była godzina trzecia w nocy. Obudziło mnie niesamowite kołatanie serca. Czułam tez szybki puls. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Niesamowicie się przestraszyłam. „Erka”, szpital…
J.R.: To było pierwsze nasze zetknięcie się z pogotowiem…
M.R.: … z respiratorami, EKG, monitorami, podpięciami. Szok.
A.D.: A kiedy po raz pierwszy usłyszałaś, że być może konieczny będzie przeszczep?
M.R.: Diagnoza była po tym 13 października. Przewieziono mnie do innego szpitala. Dostałam rozrusznik. Byłam przekonana, że jest super, że to mi wystarczy. Wypuścili mnie z tym rozrusznikiem. Okazało się, że to nie wystarczyło. Lekarz powiedział mi: „Pani Małgosiu, rozrusznik tylko panią zabezpiecza, ale to nie jest lek, to nie pozwoli pani żyć. Pani potrzebuje nowego serca”.
J.R.: Dożyliśmy do zakwalifikowania. Potem nastąpił trzeci rozdział naszego życia…
A.D.: Czekanie na transplantację…
J.R.: Małgosia na tyle jeszcze dobrze się czuła, że chodziliśmy jeszcze na spotkania…
M.R.: Bo to tak jest, że te osoby, które są zakwalifikowane do przeszczepu, muszą się co jakiś czas pokazać w przychodni, żeby sprawdzono, w jakim stanie są obecnie. Jest ustalana lista oczekujących na przeszczep. Na początku nie byłam wysoko na tej liście. A potem zaczęło być coraz gorzej.
A.D.: Ale ktoś musi Cię przygotować do przeszczepu. Jak to wygląda?
M.R.: Wygląda to tak, że doktor wziął całą stertę kartotek pacjentów, których miał przyjąć w tym dniu i powiedział, przeglądając je: „Słuchaj, z tym porozmawiaj, z tym i z tym, z tym – nie, bo to zły przypadek, a tam na końcu jest jeszcze taki Marian. Z nim też porozmawiaj”. I tak się stało. Marian był wtedy szefem stowarzyszenia osób po przeszczepie. Od razu wiedziała, który to jest, bo był najweselszy, najrozmowniejszy, taki najbardziej tryskający życiem.
J.R.: Doktor zrobił jeszcze taką rzecz, że Małgosie skierował do kolegi, a mnie – do koleżanki. Też chciałem przecież wiedzieć o pewnych rzeczach. Ewa była już po przeszczepie. Normalnie chodziła, uśmiechała się.
M.R.: To był dla nas bardzo pozytywny przykład i zastrzyk optymizmu. Dowód na to, że można przejść przez taka operację i świetnie się po niej czuć. A Marian powiedział mi tak: „Ze mną było podobnie jak z tobą. Będziesz się bała telefonu z kliniki. A nuż będzie serce. I co wtedy robić: poddać się operacji czy nie – jeżeli jeszcze dobrze się czujesz? A potem będzie tak, że będziesz czekała na ten telefon”. I tak było. Na początku unikaliśmy telefonu, ja w ogóle go nie odbierałam i tylko nasłuchiwałam, kiedy Janusz podnosił słuchawkę.
A.D.: Długo czekałaś na ten konkretny telefon?
M.R.: To było tak, że dwa tygodnie czekałam w domu, a potem trzy w szpitalu. Tak na zmianę było. Aż przyszedł luty, 98 rok. Po kolejnym wezwaniu pogotowia, znalazłam się na OIOM-ie i już ztego oddziału mnie nie wypuścili. Nawet na taka zwykłą salę szpitalną.
A.D.: Czyli już w szpitalu czekałaś na serce?
M.R.: Tak. I szczerze mówiąc, tak z perspektywy, to było dla mnie lepsze, bo trudniej podjąć decyzję, czując się jeszcze fajnie, będąc w domu, oglądając mecz, czy będąc jeszcze z kimś na spacerze albo robiąc zakupy. Jeśli wtedy dostaje się telefon, że jest serce i pada pytanie: „Czy godzi się pan/pani na transplantację?”, to jest dylemat. Ja nie miałam wyboru.
J.R.: Oczywiście to wszystko nie wyglądało tak pięknie. Przed przyjazdem do szpitala, Małgosia do mnie zadzwoniła, że robi się jej słabo. Jechałem wtedy samochodem w strasznym korku. Nie miałem jak zjechać na pobocze. Powiedziałem, żeby nie odkładała słuchawki, tylko ze mną rozmawiała. Powiedziałem, żeby otworzyła drzwi do mieszkania, żeby, w razie czego, sąsiad ją zobaczył, a potem stanęła w oknie. W końcu, jakimś cudem, zjechałem z drogi i zadzwoniłem na pogotowie z drugiej komórki. Nie pamiętam już, co tam wrzeszczałem do tej pani dyspozytorki. Pogotowie z Żeromskiego z jednej strony, ja – z Mogilskiej, z drugiej. A Małgosia z komórką stała w oknie. Wchodzę do domu i w tym momencie widzę, że ona się osuwa. Ale jednocześnie odezwał się domofon, przyjechało pogotowie. I to uratowało życie mojej żonie. Sam nie byłbym w stanie nic zrobić. Był też moment grozy, bo wpadła taka mała pani doktor. Pomyślałem: „Boże, ona sobie nie poradzi…”. Ale, jak zobaczyła, co się dzieje, wrzasnęła tylko, żeby położyć Małgosie na podłogę. Poprosiła też, żeby jej nie przeszkadzać. To, co wyrabiała…
M.R.: Podobno skakała po mnie, ale to pomogło. Potem przyjechała druga karetka.
J.R.: Taka ciekawostka: ta pani doktor powiedziała do mnie: „Pan zadzwoni na pogotowie i powie, że lekarz wzywa lekarza, pomoc, bo nie daję rady”. Ja na to: „Jak to?! Przecież nie jestem lekarzem”. „Pan w moim imieniu będzie dzwonił” – powiedziała. No i faktycznie, ściągnęli większą „erkę”. Wpadło jeszcze dwóch lekarzy, no i zabrali Małgosię do szpitala. No i też nie było tak prosto. Pierwszy telefon: jest serce dla Małgosi. Okazało się jednak, że dostała jakiś lek, który uniemożliwia przeszczep, czyli pierwsze serce musiało iść do kogoś innego.
M.R.: A ja czekam dalej.
J.R.: Żona leży w szpitalu. Dowiadujemy się, że nie jest tam dobrze. Intensywna terapia intensywną terapią, lekarze w Rydygierze znakomici, ale już sami trochę podenerwowani sytuacją. Idę więc do doktora, który mówi: „Janusz, była taka historia: dzisiaj mieliśmy serce dla Małgosi, pasowało. Ale umierał mi chłopak i ostatecznie jemu je daliśmy”. Powiedziałem spokojnie: „No to doktor decyzję podjął”.
M.R.: Zresztą potem poznałam tego Zbyszka, który dostał to serce. Powiedziałam: „Zabrałeś mi serducho” (śmiech).
A.D.: On by bez niego nie przeżył.
M.R.: Oczywiście.
J.R.: Ale jak ja to przeżyłem spokojnie? Do dzisiaj się dziwię. To była chyba także umiejętność przekazania przez doktora – bardzo prosto, przejrzyście – tego rodzaju informacji.
A.D.: A potem był trzeci raz.
M.R.: U mnie wyglądało to tak, że zjadłam sobie obiadek. Tam, na intensywnej terapii. Jak tylko odstawiłam talerz, wszedł lekarz dyżurny i pyta: „Zjadła pani obiadek, pani Małgosiu?”. Od razu „zaświeciła mi się czerwona lampka”. Myślałam: „Jeżeli on mi się pyta, czy zjadłam, to znaczy, czy mam pusty żołądek – bo wiadomo, że do operacji musi być pusty żołądek – to, kto wie, czy serduszka znowu nie ma”. A ponieważ bałam się operacji, odpowiedziałam lekarzowi: „Tak, zjadłam”. Radosna byłam, no bo skoro miałam pełny żołądek, to myślałam, że operacji nie będzie. Nie wiem, na co liczyłam. Lekarz jednak powiedział: „To bardzo dobrze, bo się pani wzmocniła. Przeszczep będzie dopiero wieczorem”. Od razu w oczach pojawiły mi się łzy. Powiedziałam, żeby nic nie mówiono mężowi ani córce, żeby zrobiono to dopiero po operacji, by zaoszczędzić im stresu i siedzenia na korytarzu w klinice. A tymczasem…
J.R.: A tymczasem dostaję telefon. „Czy pan Janusz?. „Tak”. Dzwonili z Rydygiera, że jest serce i żebym z córką przyjechał do szpitala, aby pożegnać się z żoną.
A.D.: Tak mówią: „pożegnać się z żoną”?
M.R.: Tak. Mieliśmy świadomość, że różnie może być. Nie minęło pół godziny i widzę ich na korytarzu. Momentalnie schodzą ze mnie wszystkie emocje, ryczę jak bóbr, oni zresztą też. I takie w zasadzie było to nasze pożegnanie. I nawet wydałam dyspozycje (wyraźne wzruszenie), mówię, że ma być tak, i tak, i tak, i: „Jak kiedyś będziesz wydawał ją za mąż, to musisz ją prowadzić do ślubu”.
J.R.: No i tak było (wzruszony)
M.R.: Tak było…
J.R.: Ale nic… Potem nowy okres. Pierwszy telefon z informacją, że jest już po operacji i Małgosia żyje. Doktor powiedział: „Warto było czekać na to trzecie serce”. Potem zresztą przy żonie powiedział: „Małgosiu, ty się o to serce nie bój”.
A.D.: A szybko wybudziłaś się po operacji? Pamiętasz to?
M.R.: Bardzo późno się wybudziłam. Z opowiadań koleżanek i kolegów wiem, że wybudzali się już po kilku godzinach. Ja natomiast budziłam się bardzo ciężko. Nie wiem, czy to kwestia leków, czy środków uspokajających albo znieczulających. Bólu nie czułam żadnego, ale bardzo trudno było mi „łapać” rzeczywistość, „wejść” znowu w swoje ciało. Wiem tylko, że jak się wybudziłam, to zobaczyłam zaklejoną ranę, więc pomyślałam: „No to już jest, przeżyłam”. Ty dzwoniłeś, za chwilę moja mama. Powiedziałam: „Mamo, ja żyję”. Tak się cieszyłam… Pamiętam dokładnie, był siedemnasty dzień po operacji. Przyszedł pan doktor pooglądać te rany i w ogóle sprawdzić, jak się czuje. „Panie doktorze, tak się cieszę, że mam już to serce, że się udało, że żyję…” – powiedziałam. On na to: „Dziecko… Jeszcze tyle przed tobą”. Ten pierwszy rok jest ciężki, rzeczywiście ciężki. Trzeba bardzo na siebie uważać.
A.D.: A jak się wraca?
M.R.: Wraca się cudownie. Wraca się maleńkimi kroczkami, ale widać, że codziennie jest lepiej. Na początku tylko leżałam, potem zaczęłam siadać, potem wstawać, a potem przyszedł pan doktor i powiedział: „No to dzisiaj chodzimy”. „Rzucił mnie na ścianę i mówi: „Maszeruj do okna”. No i – dosłownie – snując się po tej ścianie, doszłam do okna. Chciałam myknąć na łóżko, ale usłyszałam: „Nie, nie, teraz z powrotem”. Jak już doszłam do łóżka, byłam strasznie zmęczona. A potem doktor mnie zmusił. Powiedział, że jeśli nie będę wstawała, to nie dostanę jeść. Musiałam więc chodzić na stołówkę. Ciężko było siąść, ciężko było wstać, ale było cudownie, bo coraz lepiej. I to, że ciągle dzwonili znajomi albo rodzina. Miałam po prostu do kogo wracać.
A.D.: Małgosia się zmieniła po tym wszystkim?
J.R.: Przez te lata, bo to już perspektywa – jedenaście lat minęło – jest osobą bardziej aktywną. Nawet bardziej niż w okresie licealnym, powiem szczerze. Jest też bardziej wymagająca: od siebie również, ale i od otoczenia, bardziej pracowitą. I nie marnuje żadnej minuty.
A.D.: Czyli zmienia się stosunek do życia?
M.R.: Zmienia się ogromnie. To jest tak, że ludzie zdrowi mówią sobie czasami: „A gdybym się urodził po raz drugi, to wiedziałbym już, co robić ze swoim życiem”. A ja się urodziłam drugi raz. Te wszystkie marzenia, o których myślałam przed przeszczepem, zaczęłam powolutku spełniać.: pierwszy spacer, potem wakacje nad morzem, wypad w góry, rower, działka, która mi dała szalenie dużo. I sobie pomyślałam: „A może by tak Uniwersytet Trzeciego Wieku?”.
J.R.: I zaczęło się…
M.R.: Trafiłam na osobę, która powiedziała: „Co za problem? Złóż dokumenty, przyjmą cię”. I zaczęłam.
J.R.: Mąż też studiował. Woził żonę. I czekał po dwie godziny aż zaliczy wykład.
M.R.: To było wspaniałe. Dzięki temu wyszłam z domu, odważyłam się i zaczęłam myśleć o sobie. Przypomniałam sobie pewne rzeczy, usystematyzowałam je. Uniwersytet Trzeciego Wieku daje możliwość obcowania z profesorami, z ludźmi, którzy pięknie mówią, którzy inaczej patrzą na świat. Dostałam zastrzyk energii, wiary w siebie. W końcu zajęłam się takimi jak ja, osobami po przeszczepie serca. W zasadzie w tej chwili na tym polu się wyżywam.

TVP2, 4 stycznia 2010 r., godz. 13.00

A
A+
A++
Drukuj
PDF
Powiadom znajomego
Wstecz